Info

avatar Jestem Mariusz z Częstochowy. Od 13 września 2010 r przejechałem 26520.74 kilometrów, głównie po asfalcie (dlatego tylko 2627.86 w terenie). Jeżdżę z prędkością średnią 17.64 km/h.
Więcej o mnie. button stats bizkestats.pl 2024 button stats bizkestats.pl 2023 button stats bizkestats.pl 2022 button stats bizkestats.pl 2021 button stats bizkestats.pl 2020 button stats bizkestats.pl 2019 button stats bizkestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy markon.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
68.92 km 04:29 h
15.37 km/h:
Maks. pr.:70.40 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień IV

Wtorek, 13 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Poczuliśmy, że wjechaliśmy „w Góry”. Nadal szutry, podjazdy i zjazdy. Na którymś odcinku napotkaliśmy robotników leśnych, którzy sprawnie w naszej obecności położyli tuż przy drodze dwa potężne drzewa. Spokojnie – drzewa były zasuszone, na pewno nie było powodu, aby ściągać ekologów z Puszczy Białowieskiej. Natomiast dla nas, mieszczuchów, podziwianie sprawności w posługiwaniu się piłą motorową i klinem – bardzo pouczające.
Drzewa ścinane były na przełęczy, gdy zaczął się zjazd włosy naprawdę się jeżyły. Niech tylko zwrócę uwagę czytających na prędkość maksymalną uzyskaną tego dnia: ponad 70 km/h na wypakowanym sakwami rowerze - I tak klucząc po leśnych duktach dojechaliśmy sobie w okolice Zapory Solińskiej. W okolice, gdyż zanim tam dotarliśmy, zjechaliśmy na przepyszny obiad do gospody usytuowanej przy jej mniejszej siostrze – Zaporze w Myczkowcach. Ja zjadłem jakąś lokalną wariację z plackami ziemniaczanymi w tle. Były też pierogi i inne specjały, a także piwo o swojsko brzmiącej nazwie „KSU” (ups... nie wiem, czy powinienem o tym pisać, gdyż planowane było przywieźć do Częstochowy pamiątkowe piwa tej marki dla przyjaciół z Forum, a chyba nie udało się dowieźć ani butelczyny). Po obfitym obiadku ciężko było się ruszyć, ale przed nami jeszcze kawał drogi z masakrycznym podjazdem, w którego trakcie mieliśmy chwilę wytchnienia podczas zwiedzania Zapory na Zalewie Solińskim. Na prowadzącym do Zapory bulwarze Markus dał popis gry na gitarze podsuniętej mu przez chłopaków zwiedzających Polskę za grosze wrzucane im do kapelusza. Musieliśmy go później bronić, bo gdy gitarzysta przyznał się, że na instrumencie ćwiczy dopiero od dwóch tygodni i Markus bardzo im podpasował, jako nowy członek zespołu. Wyjaśniliśmy, że też nam potrzeba gitarzysty i pożegnaliśmy się w zgodzie. A propos, w trakcie występu Markusa w wystawionym dla przechodniów pokrowcu na gitarę przybyło tyle grosza, że chłopaki chyba podwoili budżet swej wyprawy ;c).
Zwiedzanie zapory było utrudnione i gdyby nie determinacja Maćka, chyba by nas minęło. Na zaporę prowadziła nie szersza niż metrowa ścieżka wytyczona metalowymi barierkami. Ludzie sunęli nią niczym w kolejce. Wykorzystując chwilową przerwę w ruchu, Maciek wcisnął się na ścieżkę z rowerem, a my wszyscy za nim. I tak udało nam się wejść na zaporę, po kilkudziesięciu metrach można było korzystać z całej jej szerokości. Tym razem nie widziałem takich ryb-potworów, jakie udało mi się zaobserwować kilkanaście lat temu, ale i tak moi towarzysze byli pod wrażeniem okazów, jakie przepływały kilka metrów poniżej. Po pamiątkowych fotkach wskoczyliśmy na rowery i podjęliśmy wspinaczkę na okalające zalew góry. Do zaplanowanego miejsca noclegowego było coraz bliżej. Stresował nas jedynie brak sklepu w miejscowości w której nocowaliśmy. Tego dnia zaliczyliśmy jeszcze jeden malowniczy skrót – tym razem doświadczyła go cała nasza ekipa. Skrót był, a jakże, natomiast równie dobrze mogliśmy puścić się wokół asfaltem, gdyż byliśmy akurat na szczycie wzniesienia. Decydując się na terenową wersję drogi, musieliśmy stoczyć się rowerami ścieżką, która przypominała wyschnięty potok z oberwanymi przez wodę brzegami. Zsunęliśmy się w dół powolutku, w sam raz, aby się przekonać, że właśnie zamknięto sklep. Pozostało zjechać dwa kilometry do następnego i wrócić.
Nocleg wypadł nam w Schronisku Młodzieżowym. Warunki spoko. Jeden mankament – faktycznie nie dało się nic kupić wieczorem. Ponieważ tego dnia mieliśmy wielką ochotę przedłużyć pogaduchy, k. 23.00 wychyliłem się za drzwi i… szok. Dawno nie widziałem tak wymarłej miejscowości. Nie było widać nawet blasku telewizorów zza okien, tak barwnie opisanego w przeboju zespołu Maanam. W akcie desperacji podbiegłem do samochodu, który na moment się zatrzymał odwożąc z imprezy jakąś parę i spytałem, czy nie odsprzedaliby może butelczyny jakiejś. Chłopak, gdy ochłonął ze stresu (też się nie spodziewał nikogo spotkać w tej wymarłej wiosce), stwierdził – „Nic nie mam w domu, tu trzeba zakupy robić wcześniej”. No i cóż było zrobić – poszliśmy spać o suchych pyszczkach, za to w zgodzie z regulaminem schroniska mówiącym o zakazie spożywania napojów alkoholowych.

Dane wyjazdu:
94.91 km 06:03 h
15.69 km/h:
Maks. pr.:54.60 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień III

Poniedziałek, 12 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Kolejny dzień – pogoda znowu super! Ruszyliśmy dziarsko. Dzisiaj teren jakby się wypłaszczył. Jechało się bardzo przyjemnie. Raz na jakiś czas krótkie odpoczynki. Już nie pamiętam jak to się stało, że tym razem peleton podzielił się na dwie grupy. Ja zostałem w tyle z dwiema Agami, a chłopaki wysforowali się do przodu. Jak zwykle w takich sytuacjach mój Garminek podsuwał coraz to nowe pomysły na ścieżkę i któryś z tych pomysłów w końcu skusił mnie mocno. Tym razem nie miałem niestety mapy papierowej, więc zaufanie do Garmina miałem ograniczone z lekka, natomiast szlak jaki miał być alternatywą dla asfaltu wyglądał bardzo obiecująco, więc…
Namówiłem dziewczyny, by zamiast turlać się asfaltem pojechać po cięciwie łuku ubitą szutrówką przez pola, która miała nas zaprowadzić do samego Przemyśla. No i poprowadził… ale jedynie fotorelacja odda klimat drogi. Jechaliśmy szutrami, później krętymi polnymi ścieżkami, które w którymś momencie przeszły w nasyp kolejowy. Aby pokonać linię kolejową musieliśmy odnaleźć zarośniętą totalnie ścieżkę dla górskich kozic (którą o dziwo pokazywał Garmin). Gdy w końcu dotarliśmy nad San i potoczyliśmy się nabrzeżnymi ścieżkami, byliśmy przekonani, że chłopaki są już po obiedzie. Okazało się, że wcale tak dużo czasu nie straciliśmy, a wrażenia naprawdę były niezapomniane. Przejechaliśmy przez Przemyską Starówkę i dołączyliśmy do reszty ekipy na obiedzie. W Przemyślu byłem pierwszy raz w życiu i powiem Wam, że miasto, a zwłaszcza Starówka, zrobiło na mnie duże rażenie, na pewno tam wrócę.
Po obiedzie w dalszą trasę. Teraz teren znowu wyraźnie się pofalował, zdarzały się trudne podjazdy (podejścia) i karkołomne zjazdy.
Było super. A miejscówka ekstra… z jednym mankamentem. Nocleg przypadł nam w bardzo rozległym obiekcie turystycznym. Mieliśmy dla siebie całe piętro łazienką i aneksem kuchennym. I na dole towarzystwo Pani, która przyjechała w Bieszczady, żeby się wyspać :c(. Nie pośpiewaliśmy tym razem, posiedzieliśmy po cichutku… Byliśmy trochę rozgoryczeni, bo dziewczę zawzięło się na nas, choć na jej piętrze też miała towarzystwo, które chciało posiedzieć dłużej.
Z pozytywów – nikt nie ucierpiał, choć niektórzy się prosili, no i przestał mnie boleć tyłek!

Dane wyjazdu:
105.27 km 05:58 h
17.64 km/h:
Maks. pr.:56.10 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień II

Niedziela, 11 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Poranek zapowiadał się pięknie. Szybko podjęliśmy decyzję, że warto dołożyć do ceny noclegu i zjeść przygotowane przez gospodarzy śniadanie. Postanowiliśmy sztywno trzymać się postanowienia, aby w dalszą drogę wyruszać najpóźniej o 9:00 i chyba do końca wyprawy nam się to udawało. Dzięki temu kolejne etapy kończyły się przed nocą i była szansa codziennie usiąść i odpocząć. Wyjechaliśmy z noclegu z uśmiechami na twarzach i w drogę…
I tutaj dopada mnie problem, który opisałem podczas poprzedniego wpisu. Nie angażując się w planowanie trasy, traci się wątek dotyczący jej przebiegu. Jechałem, było super, ale nie potrafię wymienić miejscowości, które mijaliśmy. Znowu muszę wspomóc się śladem GPS i wpisami na blogu Voita.
W każdym razie podczas tegorocznego etapu kolumna jechała wyjątkowo zwarta. Nie było dzielenia się na grupy. Rozciągała się czasami na dłuższych podjazdach, ale górki angażowały na tyle energii, że i tak na szczycie spotykaliśmy się wszyscy na wspólny odpoczynek.
Tego dnia mieliśmy poznać specyficzny profil trasy wyprawy. Pofalowany asfalt zmieniał się z „górzysty” asfalt, który przechodził w pofalowane drogi gruntowe, które… przechodziły w piaszczyste góry. Po prostu raj… (albo piekło – w zależności od punktu widzenia).
Okazało się, że na wyprawie rowerowej nie tylko się pedałuje. Czasami trzeba zejść z roweru i pchać go pod górę ciesząc się, że koła nie zapadają się w piachu po piasty. To znaczy… cieszyli się ci, którzy mieli opony terenowe. Mój rower akurat zapadał się po piasty :c[. Te piaszczyste drogi nie były zapomniane przez ludzi. Co rusz mijał nas lub wyprzedzał jakiś samochód jadący z prędkością świadczącą o tym, że to nie jest wycieczka w nieznane, tylko po prostu tędy się jeździ.
Z tego co zauważyłem, każdy z radością witał powrót na asfalt, ale…. Jednocześnie nie dostrzegłem, by propozycje „skróciku” terenem witane były ze szczególną niechęcią. Dzięki temu naprawdę udało nam się kilka razy zboczyć w taki teren, że tylko oglądając zdjęcia ludzie będą w stanie nam uwierzyć.
Nieoceniona była TurboKola – wynalazek, który chyba powinniśmy opatentować.
Tego dnia przejeżdżaliśmy przez Susiec - miejscowość, gdzie wychował się reżyser filmu o Kargulu i Pawlaku. Ponoć rys scenariusza zaczerpnął z lokalnego konfliktu sąsiadów, który pamiętał z dzieciństwa. Oczywiście zrobiliśmy sobie fotkę pod pomnikiem bohaterów filmu. Uśmiechy świadczyły o tym, że po wyprawie nadal będą nas łączyć cieplejsze niż ich uczucia.
Jeżeli chodzi o kwestie zaopatrzenia – nie było tutaj tego typu problemów, co podczas poprzedniego etapu. Sklepy były często, tak samo bez problemu można było zjeść coś w restauracjach… Nawet jeśli z wcześniejszych ustaleń miał wyniknąć jakiś problem z zaopatrzeniem i robiliśmy zakupy wcześniej, okazywało się, że nie było to potrzebne POZA JEDNYM PRZYPADKIEM, ale o tym później.

Tym razem nocleg wypadł nam w „agroturystyce”. Trafić tam było naprawdę trudno. Jechaliśmy i jechaliśmy i dopiero ledwo powłóczący nogami „wędrowiec” wskazał nam drogę. Gospodarstwo wyglądało na porzucone, ale okazało się, że jest tam gospodyni… i gospodarz zawitał. Pokazał nam miejsce do schowania rowerów. Chociaż… krótki rekonesans pozwolił na zajrzenie w różne zakamarki i np. upchnięte w jakiejś szopie rowery nasuwały myśl, czy czasem nie trafiliśmy do miejsca z horrorów, gdzie rowerzyści tacy jak my są zakopywani gdzieś dalej, a rowery składowane są później w szopach. Natomiast warunki były super! Pomijając jedną łazienkę. Nawet było chyba jedno starcie dotyczące ominięcia listy kolejkowej, ale jako osoba z natury nie pamiętająca tarć, nie pamiętam dokładnie komu i o co poszło ;c).
Ach… zapomniałbym jeszcze o jednej niedogodności. Już z poprzedniego wpisu biła moja troska o dupę przejawiana w trakcie wypraw rowerowych. Tym razem cała moja troska okazała się „o dupę roztrzaść”. Temperatura w ciągu dnia była wysoka i pampers w spodenkach rowerowych zachowywał się jak gąbka. Dość powiedzieć, że gdy dojechałem na nocleg tyłek miałem tak odparzony, jak niemowlę, któremu mama na czas nie wymieniła pieluchy. Wpadłem w panikę, bo to dopiero pierwszy dzień pedałowania był, a ja miałem problem nie tylko z siedzeniem… z pomyśleniem o siedzeniu nawet. Na szczęście kuracja łączona - sudocrem na noc, zasypka na dzień - dała radę. Rano jako tako dało się jechać, a kolejnego dnia objawy praktycznie zniknęły. Pamiętajmy o dobrej jakości stroju rowerowego! Podczas tej wyprawy pierwszy raz korzystałem z takiej „tuby” zakładanej pod kask jak bandamka. Bardzo dobry wynalazek – gorąco polecam osobom, które nie bardzo lubią gdy pot im zalewa oczy i kark. Od tamtego czasu tylko w ten sposób jeżdżę.



Dane wyjazdu:
46.84 km 02:30 h
18.73 km/h:
Maks. pr.:48.90 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień I

Sobota, 10 czerwca 2017 · dodano: 07.08.2017 | Komentarze 0

Nie wiem, czy mogę kontynuować tą opowieść, jako kolejnego etapu naszej Wyprawy Dookoła Polski. Nic nie zapowiadało komplikacji, które doprowadziły do tego, że pomysłodawca i główny organizator Waldek nie mógł pojechać. Na szczęście nie były to przyczyny tak drastyczne, jak np. złamanie ręki w trasie, które spowodowało zawirowanie podczas nadmorskiego etapu. Ponieważ jednak udało nam się wówczas ogarnąć temat dalej, jestem dobrej myśli. Praca jest ważna i czasami wymaga od nas wyrzeczeń, ale mam nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się już razem z Waldkiem wrócić na wyznaczoną trasę. A że Waldka nie było, możliwe, że w przyszłym roku ten etap powtórzymy razem z nim. W ogóle nie martwiłoby mnie to - tereny są przepiękne i jazda południowo-wschodnim regionem Polski każdemu rowerzyście przypadłaby do gustu. Ale wracając do wyprawy...
Przygotowania tym razem mnie i Waldka wręcz zaskoczyły. Okazało się, że przyłączyły się do naszego grona kolejne osoby i w miarę, gdy termin wyjazdu się zbliżał, każdy dorzucał od siebie porcje organizacyjnych cegiełek. Np. Wojtek "Voit" zorganizował fantastyczny transport - firmę Stepbus, która w cenie niewiele wyższej niż PKP zaoferowała transport nawet 8 osób z rowerami do Zamościa i odbiór z miejsca zakończenia etapu. Maciek "Gagar" poświęcił swój czas i rozejrzał się za noclegami, a gdy okazało się, że trafia się fajna miejscówka, rezerwował ją od razu. Zrobił kawał dobrej roboty. Udało mu się zamówić noclegi w okresie obejmującym długi weekend w cenach 25 - 35 zł od osoby - SZACUN! Każdy dorzucał swoje propozycje trasy i w kwestiach organizacyjnych pozostawało jedynie zadecydowanie, które z propozycji uda się upchnąć w napiętym planie wyprawy.
Tak więc, podczas spotkania organizacyjnego, które odbyło się ok. miesiąc przed wyjazdem, wiedzieliśmy już niemal wszystko. Nieznany był jedynie skład... Okazało się, że zrezygnować z wycieczki musieli: Jacek "Michaill", Robert, i Waldek, który dowiedział się o tym praktycznie tydzień przed wyjazdem :c(.
A w dzień wyjazdu - nasza siódemka spotkała się rano przy Hali "Polonia". Tą przygodę przeżyć miałem w towarzystwie 6 rowerzystów z CFR: Agnieszki "abovo", Agnieszki "LadyAga", Wojtka "voit", Maćka "gagar", Przemka "przemo2" i Marka "marcus2902". Szybko umocowaliśmy rowery, bagaże wrzuciliśmy do busa. Pamiątkowe zdjęcie z Waldkiem, który oczywiści przyjechał nas pożegnać, i w drogę!
Podróż do Zamościa minęła nam wesoło. Dyskutowaliśmy, śpiewaliśmy, snuliśmy plany... Ani się człowiek obejrzał, a już byliśmy na miejscu. Zamość powitał nas piękną pogodą. Niektórzy z nas, w tym ja, przebraliśmy się w rowerowe stroje. Chociaż tego dnia mieliśmy przejechać tylko k. 30 km, wolałem zadbać o tyłek, który dla rowerzysty w trakcie wyprawy jest bardzo ważną częścią ciała. Szybka fotka na rynku na tle ratusza i ruszyliśmy w naszą przygodę.
Tutaj mam naprawdę mały problem. Dotychczas to zawsze na mnie spoczywał temat wytyczania szlaku i nawigowania. Tym razem Maciek z Wojtkiem tak się zaangażowali w przygotowania, że trasę mieli w małych palcach, gdyż spędzili na jej planowaniu długie wieczory. Nie pozostało mi nic innego, jak jechać za nimi, delektując się drogą. Jest jeden mankament takiej sytuacji. Po prostu NIE PAMIĘTAM nazw miejscowości, przez jakie przejeżdżaliśmy. To tak, jak jadąc samochodem i korzystając z nawigacji jest duże prawdopodobieństwo, że bez GPS nie potrafilibyśmy trafić drugi raz do celu. Pisząc ten tekst, muszę posiłkować się fotografiami i zapisem śladu ;c).
Zanim wyjechaliśmy z Zamościa w stronę Krasnobrodu, zjedliśmy pyszny obiadek w karczmie. Miało tam miejsce miłe spotkanie - wjechały dwa autokary z Częstochowy. Wśród turystów były sąsiadki naszej Agnieszki "Abovo". Bardzo były zdziwione, że Polskę da się zwiedzać ufając jedynie sile własnych nóg ;c). Po obiadku w drogę. Szosa była ruchliwa, więc tam, gdzie się dało, korzystaliśmy ze "ścieżki rowerowej" wytyczonej chodnikami. Niestety, takie "ścieżki" mają swoje wady. Najdotkliwiej przekonał się o tym Maciek "Gagar", który w pewnym momencie uderzył w jakąś nierówność. Skończyło się na drobnych otarciach i... zdeformowanej obręczy przedniego koła. Od Zamościa odjechaliśmy niecałe 10 km, a jego rower nie nadawał się do dalszej jazdy. Szybka "burza mózgów". Mieliśmy w naszej ekipie zawodowego serwisanta. Przemka "Przemo2", który ocenił, że obręcz nie nadaje się już do niczego. Była sobota, godzina 17.00, Zamość blisko... Udało nam się skontaktować ze sklepem rowerowym, gdzie obręcz byłaby dostępna. Rozkulbaczyłem mój rowerek i pomknąłem żwawo w stronę Zamościa. Do sklepu nie dojechałem... Po wjechaniu w granice miasta, zobaczyłem przy drodze reklamę: "używane rowery z Zachodu" i wjechałem z nadzieją, że pewnie sprowadzane rowery przed sprzedażą wymagają serwisu. Moje nadzieje nie były płonne. Wyjechałem stamtąd z bardzo fajnym kołem kupionym w przystępnej cenie. Powrót do przyjaciół zajął mi kilkanaście minut. Po wymianie koła pojechaliśmy dalej. Niby droga była krótka, ale cieszyłem się, że założyłem spodenki rowerowe. Przez jazdę serwisową do Zamościa i z powrotem dokręciłem kilkanaście kilometrów żwawym tempem, więc nie ma co - jadąc rowerem warto mieć wkładkę z żelem ;c).
Pierwszy nocleg zaplanowano w Krasnobrodzie. Dojeżdżamy tam radośni, rozgrzani pierwszym dniem pedałowania. Miejscówka super - jest miejsce na ognisko, fajne pokoiki z łazienkami i zaplecze kuchenne. Delikatną kolacyjkę spożywamy kibicując polskim piłkarzom, a późnym wieczorem urządzamy sobie jeszcze ognisko z pieczeniem kiełbasek i śpiewami przy gitarze.
Relacje z tego dnia wraz pięknymi fotkami na blogach Voit'a, Gagara i Przema2.
Wyprawa rozpoczęta...


Dane wyjazdu:
35.99 km 02:31 h
14.30 km/h:
Maks. pr.:46.90 km/h

Rodzinne Wybrzeże - dzień VI (ostatni)

Sobota, 27 maja 2017 · dodano: 12.07.2017 | Komentarze 0

Wszystko co piękne kiedyś się kończy. Tego ranka wstaliśmy ze świadomością, że to już ostatni dzień naszego pedałowania. Ostatni, ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo... Cud, że przeżyłem. Nie... nie z powodu trudów jazdy. Mogłem zginąć, gdybym miał mniej wyrozumiałych towarzyszy podróży. Jak zwykle wszystko przez Garminka, ale o tym za chwilę.
Ruszyliśmy sobie piękną ścieżką w stronę Helu. Łykaliśmy sprawnie kilometry. Dojechaliśmy do przystani na godzinkę przed odpłynięciem promu, więc nie było już czasu na zwiedzanie, ale na poranną kawkę owszem.
Na promie błogi spokój. Nie pamiętam, czy tak było, gdy ostatnim razem płynęliśmy z Helu, ale tym razem rowery wstawia się osobno, a z sakwami trzeba zaokrętować się na pokładzie pasażerskim. Siedzieliśmy sobie na pokładzie snując plany jak też spędzić sobotę w oczekiwaniu na wieczorny pociąg. Jadąc nad morze skontaktowaliśmy się z Tomkiem i Lucyną licząc, że uda nam się z nimi spędzić ostatni wieczór wyprawy, ale niestety - brak możliwości spłynięcia w piątek do Gdańska wymusił zmianę planów. Umówiliśmy się z nimi na spotkanie gdzieś na mieście. Poprzednim razem spływaliśmy z Helu do Sopotu, co dało możliwość przejechania ścieżkami rowerowymi wzdłuż nadmorskich bulwarów do samego Gdańska.
Tym razem prom płynął i płynął i zacumował na Motławie nieopodal Żurawia. A na Starówce tłumy! I upał! Zupełnie nie uśmiechało nam się zwiedzanie Starego Miasta w takich warunkach. Co robić? Może na któreś Molo? Do Sopotu kawałek, ale nie za daleko jest Gdańsk Brzeźno i kusząca plaża. I tu ostatni raz na tej wyprawie Garmin wygrał ze zdrowym rozsądkiem. Algorytm, który sprawdza się, gdy chcemy ominąć autostrady i zażywać piękna przyrody zupełnie nie sprawdza się w mieście. Wprawdzie nawigacja szybciutko znalazła Brzeźnieńskie Molo, ale malutki ekranik nie dał mi szansy zobaczyć, jak Garminek przygrał w .... Dla osób zwiedzających Gdańsk - ze Starówki da się dojechać prościutko ścieżką rowerową. Nas Garmin poprowadził przez Biskupią Górkę, przez jakieś osiedla i przez... ech... Ale mnie nie zabili - za co bardzo moim Towarzyszom Wyprawy jestem wdzięczny :cP.
Przy bulwarze zjedliśmy pyszną rybkę. Wprawdzie nie była taka, jak w Ustce ("z masełkiem czosnkowym! jedyna taka!"), ale i tak smakowała z piwkiem wybornie. Potem leżakowanie na plaży, gdzie dołączyli do nas Tomek z rodzinką. Gdy już mieliśmy dość słońca, wsiedliśmy na rowerki i pognaliśmy (tym razem już bez nawigacji) na Starówkę. Tam piwko, przy którym dyskutowaliśmy na temat technologii zabezpieczenia rowerów przy użyciu kamer monitoringu online, kilka fotek i trzeba się było pożegnać z Tomkiem i Lucyną. Na szczęście Tomek pokazał nam palcem dworzec, więc nie musiałem ryzykować wpisywania lokalizacji w nawigację. Szybkie zakupy, fast-food do pociągu i.... Na peron przemknęliśmy służbowym przejściem - Dworzec w Gdańsku nie ma żadnych pochylni dla rowerów, a tachanie ich z sakwami po schodach przerosło nasze nadwątlone sześciodniową wyprawą siły.
W pociągu byliśmy cichsi, niż jadąc nad Morze... Pewnie każdy z nas rozmyślał: dokąd za rok?

A tutaj zapis śladu całej trasy :c).
Kategoria Rodzinnie, Wyprawy


Dane wyjazdu:
59.94 km 03:42 h
16.20 km/h:
Maks. pr.:35.80 km/h

Rodzinne Wybrzeże - dzień V

Piątek, 26 maja 2017 · dodano: 12.07.2017 | Komentarze 0

Tego dnia musiałem wstać przed wszystkimi - zadeklarowałem się, że podskoczę po naprawione koło do Goszczyna. Tak więc przed śniadaniem wykręciłem szybkie kilkanaście kilometrów. Serdecznie podziękowałem naszemu samarytaninowi - Rafałowi (brath100 na forumrowerowe.org). Gdy wróciłem z kołem, śniadanko już było niemal gotowe. Zjedliśmy i myk na rowery. Pogoda oczywiście znowu super. A tego dnia czekał nas spokojny "lans" podczas pedałowania bulwarami Władysławowa oraz drogą rowerową biegnącą przez Półwysep Helski. Ponieważ serwisant oddając naprawione koło zastrzegł, że piastę należy jednak wymienić, we Władysławowie sprawdziliśmy dostępność części - opinie z Internetu dotyczące zaopatrzenia się potwierdziły. Można było kupić dzwonek i bidon... z kołem był problem. Ufni w profesjonalizm Rafała postanowiliśmy jechać dalej i zmianę koła odłożyć do powrotu do domu.
Po wjechaniu na półwysep jedziemy sobie spokojnie korzystając z dobrodziejstw wydzielonej trasy. Dokuczają trochę owady - gromadzą się w chmury na wysokości twarzy i po sforsowaniu takiej przeszkody, trzeba omieść twarz z muszek, czy komarów, czy... sam nie wiem... paskudztwa. W Jastarni czeka nas kolejna niespodzianka. Koledzy Michała z aeroklubu przylecieli samolotem, aby poskakać na spadochronach. Michał miał okazję pogadać z kumplami, a my znaleźliśmy skrawek cienia i byliśmy świadkami przygotowania samolotu i startu ze spadochroniarzami.
Ponieważ w międzyczasie ustaliliśmy, że przed rozpoczęciem sezonu promy do Trójmiasta pływają tylko w weekendy (sobota - niedziela), nie było sensu spieszyć się dalej. W Jastarni zjedliśmy pyszny obiadek i poszukaliśmy noclegu. Znowu szczęście nam sprzyjało, znaleźliśmy domek kempingowy w bardzo atrakcyjnej cenie. Było dość wcześnie, więc poszliśmy na plażę. Na wyprawach rowerowych jest ciut za mało czasu na takie lenistwo. Poleżeliśmy trochę wystawieni do słońca, a ja znalazłem nawet czas, żeby naruszyć odrobinę plan zagospodarowania przestrzennego Jastarni i tuż nad brzegiem zbudowałem zamek z piasku o powierzchni użytkowej ok. 2 m^2. Czujne oko Michała wypatrzyło nadciągającą znad morza mgłę. Zjawisko było niesamowite. Wiatr szybko przegnał szary tuman znad wody płosząc plażowiczów. Nie było do końca wiadomo, czy to nie nadciąga ulewa. Ponieważ na plaży zrobiło się mniej przyjemnie, poszliśmy uzupełnić nasze zapasy płynów i wieczór spędziliśmy w ciepłym domku, baaa... nawet potańczyliśmy troszeczkę. Zasnęliśmy z żalem, że to ostatni nasz nocleg nad morzem.
Kategoria Wyprawy, Rodzinnie


Dane wyjazdu:
72.25 km 04:59 h
14.50 km/h:
Maks. pr.:41.20 km/h
Rower:

Rodzinne Wybrzeże - dzień IV

Czwartek, 25 maja 2017 · dodano: 12.07.2017 | Komentarze 0

Rano Konrad wyjechał szybko - on tego dnia planował dojechać już chyba na Hel. My mieliśmy większy luz. Chcieliśmy dotrzeć do Karwi. Wyjechaliśmy sobie z Łeby szosą, choć... No muszę to powiedzieć! Znowu nikt nie wziął pod uwagę, że nadal nie dotarłem pod Latarnię Stilo, mimo, że kolejny raz prosiłem, błagałem, pokazywałem na mapie... Waldek przekabacił tak ekipę, że nie daliby się namówić na wyprawę pod Stilo, nawet gdybym zorganizował od Ruskich Meleksy ;c).
Ale droga dookoła też była urocza i... też nie pozbawiona utrudnień. Przede wszystkim w kość dawały długie podjazdy, no i wiatr, który tego dnia z mocno zachodniego stawał się bardziej północny. Natomiast nie brakowało także przemiłych sytuacji. Np. pomiędzy Choczewkiem, a Choczewem trafiliśmy do pizzerii, w której kucharzem był rodowity Włoch. Zjedliśmy pizzę, którą ja mogę określić jako pyszną. Moi towarzysze, których gusta są bardziej wysublimowane, stwierdzili, że lepszej pizzy w Polsce nie jedli - a ja im wierzę.
Jechało się naprawdę super, przez Lublewko, Słuchowo, sprawnie zbliżaliśmy się do Białogóry. W Białogórze nocowaliśmy podczas naszej "męskiej wyprawy" ale tym razem nie mieliśmy czasu by zajechać na plażę, która w Białogórze jest ponoć bardzo urocza i szeroka. Natomiast udało mi się namówić Waldka, by spróbować do Karwii dotrzeć nadmorskim szlakiem rowerowym. I tutaj - BINGO!
Droga naprawdę była dobrze utrzymana, jechało się bez żadnych przeszkód. Tylko od czasu do czasu Ola sygnalizowała, że coraz ciężej jej się pedałuje. Sprawdziliśmy czy coś z bagażu nie obciera o oponę czy klocki nie dociskają obręczy - nic... Tak dojechaliśmy do Dębek. I tam okazało się, że Ola nie jest w stanie jechać dalej. Zatrzymaliśmy się i przyjrzeliśmy się dokładniej rowerowi. Okazało się, że problem jest w tylnej piaście. Udało nam się wprawdzie rozkręcić piastę, ale okazało się, że jakiś element łączący z nią wolnobieg się rozpadł, a kulki łożyska są zblokowane. Ania skojarzyła, że przy ścieżce było ogłoszenie serwisu rowerowego i szybko wróciłem się, aby zdobyć ulotkę. W tym czasie reszta ekipy zaczepiała przechodniów i... udało się! Jeden z mieszkańców Dębek zainteresował się naszym problemem i zaproponował udostępnienie jakichś części rowerowych i narzędzi. Gdy ja wróciłem z ulotką (niestety telefon nie odbierał), Waldek z Michałem już rozebrali piastę i zabrali się za czyszczenie elementów i składanie wszystkiego do kupy. W międzyczasie mój telefon się odezwał. Dzwonił serwisant. Okazało się, że mieszka pomiędzy Dębkami i Karwią i mógłby zająć się kołem gdy wróci po 21.00, ewentualnie następnego dnia po 8.00. Ponieważ po skręceniu piasty, rower przejechał tylko 100 m i znowu stanął, odbyliśmy szybką naradę wojenną. Koło trzeba dowieźć do serwisu i odebrać je rano. Natomiast sami powinniśmy dotrzeć do Karwi, gdzie mamy już zamówiony nocleg. I znowu życzliwością wykazali się mieszkańcy Dębek. Żona mężczyzny, który oddał nam do dyspozycji narzędzia wykazała gotowość zawieźć Olę z rowerem do Karwi, po drodze zostawiając koło w Goszczynie. My ruszyliśmy raźnym tempem w kierunku Karwi. Droga była utwardzona i bardzo przyjemna. Gdy dojechaliśmy, Ola czekała już na nas w pensjonacie. Zjedliśmy kolacyjkę w oszklonej altanie i poszliśmy spać w bardzo luksusowych warunkach. To był pełen emocji dzień, ale zakończył się pozytywnie dzięki Życzliwym Ludziom, którym chciałem w tym miejscu bardzo serdecznie PODZIĘKOWAĆ! 
Kategoria Wyprawy, Rodzinnie


Dane wyjazdu:
68.61 km 05:27 h
12.59 km/h:
Maks. pr.:39.50 km/h

Rodzinne Wybrzeże - dzień III

Środa, 24 maja 2017 · dodano: 12.07.2017 | Komentarze 0

Wstał kolejny dzień... Rowerowo - chyba najtrudniejszy podczas całej tej wyprawy. Ale po kolei...
Wstaliśmy rano, zjedliśmy śniadanko i wyjechaliśmy z Ustki trzymając się oznaczeń szlaku rowerowego R-10. Droga prowadziła lasami, początkowo po nasypie pozostawionym po rozebranych torach kolejki wąskotorowej. Jadąc sobie przestałem spoglądać na nawigację, przez co przegapiliśmy moment, gdy za miejscowością Zapadłe planowaliśmy wrócić w stronę brzegu morza. Pojechaliśmy dalej, ale w sumie chyba przypadek oszczędził nam dodatkowych trudów. W pierwszym założeniu mieliśmy przejechać przez Rowy i mierzeją nad Jeziorem Gardno, aby potem wrócić w głąb kraju, by ominąć od południa Jezioro Łebsko. Sprzed trzech lat pamiętaliśmy z Waldkiem, jak trudny do przebycia jest teren otaczający Łebsko. Dlatego gdy się okazało, że Gardno minęliśmy od południa, odpuściliśmy zwrot na Rowy i postanowiliśmy szerszym łukiem dotrzeć do Łeby. Jak dobra była to decyzja utwierdziła nas opowieść Konrada, który wyprzedził nas w okolicy miejscowości Zapadłe. On mknął raźno, przejechał koło naszej ekipy, aby... dogonić nas ponownie pod wieczór tuż przed Łebą.
Objazd Jeziora Łebsko naprawdę może pokrzyżować szyki. 4 lata temu jadąc tamtędy z Waldkiem i Maćkiem zapuściliśmy się w bagniste tereny, aby przez Kluki objechać jezioro po jak najmniejszym promieniu. Wówczas okazało się to niemożliwe. Spotkany w Klukach leśniczy zawrócił nas uprzedzając, że nie przedrzemy się przez rozlewiska. Podobno bobry zrobiły sobie na tamtym terenie poligon i blokując cieki wodne doprowadziły do zalania całej okolicy.
Mając tą wiedzę, jeszcze raz w miejscowości Smołdzino dopytałem, że nie warto zapuszczać się na Kluki i pojechaliśmy w stronę Żelaza. Tuż za miejscowością Żelazo jest zjazd na leśną dukt prowadzący przez Słowiński Park Narodowy. Dla widoków naprawdę warto tamtędy się zapuścić, ale trzeba mieć na względzie, że dłuższe odcinki drogi rowery trzeba pchać po piachu. Jeśli komuś zależy na czasie, lub np. pogoda nie sprzyja przedzieraniu się przez piachy, pozostaje tylko dojechanie do szosy nr 213 i połknięcie tych kilkunastu kilometrów.
My zapuściliśmy się w lasy i... naprawdę było ciężko. Piaszczysta droga wspina się do góry, nie na tyle stromo, aby nie dało się jechać z sakwami, ale co chwila kopny piach sprawia, że trzeba zejść z roweru i podprowadzić go kawałek. Na szczycie wzniesienia jest przeurocze jeziorko. Piękny widok rekompensuje trochę trudy, ale zaraz potem znowu na rower i na zjeździe także trzeba uważać na sypkie fragmenty. Ten odcinek drogi, pomiędzy Żelazem a Równem był chyba najtrudniejszy na całej Wyprawie. Pozostaje tylko cieszyć się, że nie podkusiło nas zapuścić się w okolice Kluków i że pogoda nie uczyniła tego etapu jeszcze trudniejszym. Wspomniałem o Konradzie. Wyprzedził nas kilka godzi wcześniej i z tempa jego jazdy wnioskowałem wówczas, że się nie spotkamy. Spotkaliśmy się właśnie na zjeździe do Równa. Nasza ekipa akurat podzieliła się trochę. Ja szedłem sobie z Żonką, a Michały i Waldki zniknęli gdzieś w przodzie. Konrad z ulgą zwolnił przy nas i dalej towarzyszył nam już do Łeby. Opowiedział o przeprawach rzecznych, które zaliczył jadąc w okolicach Kluków. Naszych przyjaciół nie dogoniliśmy w trasie. Gdy wynurzyliśmy się z lasów i mieliśmy do Łeby jakieś 5 km, okazało się, że oni dotarli do asfaltu i już szukają noclegu. My z Konradem pojechaliśmy dalej wg wskazań mojego Garminka, tak więc do samej Łeby jechaliśmy terenową wersją szlaku: przez Rówienko, Zgierz, Izbicę, Gać i Żamowską. Kondrad planował nocleg w bliżej Karwii, ale nasza dyskusja spowolniła go na tyle, że postanowił spróbować przenocować tam, gdzie my.
Tym razem nocleg wypadł nam w domku kempingowym. Nasz nowopoznany towarzysz podróży wolał rozłożyć się w hamaku w ganku obok. Urządziliśmy kolację, podczas której ja kajałem się, że znowu dałem się wodzić za nos Garminkowi, a moi dzielni towarzysze zapewniali, że nic się nie stało, że kochają tak ciorać się w piachach i pchać rowery pod górę.
Kategoria Rodzinnie, Wyprawy


Dane wyjazdu:
50.71 km 03:23 h
14.99 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h

Rodzinne Wybrzeże - dzień II

Wtorek, 23 maja 2017 · dodano: 12.07.2017 | Komentarze 0

Poranek powitał nas słońcem.
W ogóle podczas całego wyjazdu pogoda nas bardzo przyjemnie zaskoczyła. Przeglądając przed wyjazdem prognozy, nastawiałem się, że któregoś dnia deszcz nas dopadnie. W całym tygodniu zaznaczone był jeden, dwa dni bez deszczu, w zależności który fragment Wybrzeża badałem. Możliwe, że padało, ale nigdy na nas. Widocznie deszcz przychodził po naszym wyjeździe, a kończył się przed przyjazdem w nowe miejsce. Do tego codziennie wiał chłodny, dość mocny wiatr - zawsze w plecy.
Ale wracając do wtorkowego poranka. Poprzedniego dnia zrobiliśmy małe zakupy... Do sklepu weszli Michał z Waldkiem i gdy wyszli z wypchanymi dwiema sakwami i workiem spytałem, czy chcą zaprowiantować kompanię wojska. Później ten tekst mi się czkawką odbił, bo okazało się, że jesteśmy w stanie w sześcioro kompanię wojska zastąpić (nie... nie zamierzamy ubiegać się o wstąpienie do WOT). Grill wieczorem, dyskusje przy drinku, poranne śniadanie... I wciągnęliśmy całe zakupy. Zjedliśmy wszystko mimo, że lodówka zrobiła nam psikusa i wszystkie produkty były rano zmrożone na kość. Mrożone pomidorki koktajlowe zrobiły furorę ;c).
Po śniadaniu na rowery i w drogę!
Najpierw dobiliśmy do nadmorskiego duktu biegnącego wzdłuż pasa wydm, który poprowadził nas mierzeją pomiędzy morzem a Jeziorem Kopań. Droga pięknie nas prowadziła przez Wicie do Jarosławca. Tam ja miałem ochotę zagadnąć, czy by nas wartownik nie przepuścił przez teren jednostki wojskowej, ale jakoś tak szybko przemknęliśmy obok bramy, że nie zdążyłem pomarudzić na ten temat współtowarzyszom wyprawy. Zaczęliśmy objeżdżać sobie powolutku Jezioro Wicko i w ten sposób oddaliliśmy się trochę od brzegu morza. Droga była bardzo przyjemna, w którymś momencie przeszła gładko w pas lotniska rezerwowego. Bardzo częstym widokiem były rozciągające się po horyzont żółte pola rzepaku, z wyrastającymi co rusz smukłymi wieżami wiatraków. Jechaliśmy przez Łącko, Królewo, Złakowo, Duninowo, aby w doskonałych humorach dotrzeć do Ustki. W Ustce musieliśmy poczekać chwilę na otwarcie kładki obrotowej nad kanałem portowym, ale czas ten wykorzystaliśmy na kawę i ciacho, a także na przepyszną rybkę "z masełkiem czosnkowym! jedyną taką!". Siedząc przy kawie skorzystaliśmy z dobrodziejstw Internetu znaleźliśmy nocleg w domku z "pokojami gościnnymi". Rowery mogliśmy schować w garażu, w pokojach były łazienki, a w jednym z nich kuchnia, do tego przeszklony "ogród zimowy", w którym siedzieliśmy po kolacji do późnej nocy. To był bardzo udany dzień.
Kategoria Rodzinnie, Wyprawy


Dane wyjazdu:
35.78 km 02:50 h
12.63 km/h:
Maks. pr.:28.27 km/h

Rodzinne Wybrzeże - dzień I

Poniedziałek, 22 maja 2017 · dodano: 12.07.2017 | Komentarze 0

I udało się!
Po zeszłorocznym powrocie z Wybrzeża, podczas niemal każdego spotkania pojawiał się temat kontynuowania naszej Wyprawy Wybrzeżem. W zeszłym roku pożegnaliśmy się z morzem w Dąbkach i przez Darłowo wróciliśmy na pociąg do Sławna. W tym roku plan zakładał start z Darłowa i przejechanie Wybrzeżem na Hel, spłynięcie do Gdańska i powrót pociągiem do domu.
Z nabytym w zeszłym roku doświadczeniem planowanie punktu startowego i końcowego zaczęliśmy od gruntownej analizy połączeń kolejowych. W końcu zapadła decyzja - startujemy pociągiem nad ranem w poniedziałek, dojeżdżamy w okolice Sławna. Powrót w nocy z soboty na niedzielę z Gdańska. Bilety kupiliśmy miesiąc wcześniej. Tym razem udało nam się zdobyć bilety na wszystkie rowery, więc mieliśmy nadzieję (SPEŁNIONĄ!), że obejdzie się bez stresów w pociągu.
Spod bloku mnie i Anię zgarnęli Michał z Olą, na dworcu dołączyliśmy do czekających już Waldka z Wiolą. Nadjechał pociąg i zaczęła się nasza przygoda.
W pociągu obowiązkowa buła z kotletem schabowym i ciut-ciut specyfiku "na dobry sen". Mieliśmy jedną przesiadkę - w Stargardzie. Bez problemu przerzuciliśmy rowery z sakwami do dużego przedziału bagażowego i pojechaliśmy dalej. Szybki rzut oka na mapę przyczynił się do skrócenia naszej podróży pociągiem. Zamiast jechać do Sławna, wysiedliśmy w Wiekowie. Wysiadając z pociągu mieliśmy jedyną kolejową perypetię - peron stanowiła wysypka żwirowa na poziomie torów, a do tego drzwi od wagonu otwierały się na 3 sekundy, systematycznie próbując zmiażdżyć wszystko, co akurat było w ich przejściu. Zanim jeden rower został podany na "peron", trzykrotnie sprzęt lub rowerzysta zaliczał kontakt z zamykającymi się co rusz drzwiami. W końcu okazało się, że pomocny jest przycisk otwierania "dla inwalidów", ale przecież na początku naszej wyprawy absolutnie się do takich nie zaliczaliśmy. Nic tak nie cieszy, jak ludzka krzywda - humory poprawił nam nieco widok pociągu, który stał na stacji dłużej niż w planie, aż drzwi nadwyrężone walką z naszymi rowerami złapią oddech i dadzą się w końcu zamknąć.
Tego dnia nie mieliśmy w planie połykać kilometrów. Dojechaliśmy do Darłowa, weszliśmy na falochron, aby powitać się z Morzem. Zrobiliśmy kilka zdjęć, telefony do dzieciaków, że rodzice żyją i zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem - pedałowanie miało rozpocząć się następnego dnia.
Znaleźliśmy przeuroczą miejscówkę - dwa domki kempingowe z dostępem do basenu i grilla. Basen był miły dla oka, ale nie zdecydowaliśmy się wejść do wody. Szybki prysznic, coś na ząb i trzykilometrowy spacer na plażę, gdzie udało nam się zobaczyć zachodzące słońce.

Tak więc do dystansu tego dnia należałoby doliczyć 7 km, które pokonaliśmy per pedes ;c).
Kategoria Rodzinnie, Wyprawy