Info

avatar Jestem Mariusz z Częstochowy. Od 13 września 2010 r przejechałem 26520.74 kilometrów, głównie po asfalcie (dlatego tylko 2627.86 w terenie). Jeżdżę z prędkością średnią 17.64 km/h.
Więcej o mnie. button stats bizkestats.pl 2024 button stats bizkestats.pl 2023 button stats bizkestats.pl 2022 button stats bizkestats.pl 2021 button stats bizkestats.pl 2020 button stats bizkestats.pl 2019 button stats bizkestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy markon.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Dookoła Polski

Dystans całkowity:3504.55 km (w terenie 536.40 km; 15.31%)
Czas w ruchu:202:47
Średnia prędkość:17.28 km/h
Maksymalna prędkość:73.70 km/h
Suma podjazdów:4069 m
Liczba aktywności:40
Średnio na aktywność:87.61 km i 5h 04m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
69.75 km 03:50 h
18.20 km/h:
Maks. pr.:53.90 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień VII

Piątek, 16 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 1

Obudziliśmy się z delikatnym żalem – przed nami ostatni dzień jazdy. Przez wszystkie poprzednie dni mieliśmy piękną słoneczną pogodę. Tego dnia mieliśmy świadomość, że może nas delikatnie zmorzyć. Pożegnaliśmy się z właścicielką pensjonatu i ruszyliśmy w kierunku Krosna. Tego dnia trasa przebiegała tak: Rymanów - Krosno - Tarnowiec - Jasło – Biecz.
W Jaśle zastaliśmy jakieś święto z przemówieniami i paradą przy akompaniamencie górniczej orkiestry. Przecisnęliśmy się powolutku do rynku i spędziliśmy tam kilka chwil. Zaczęło delikatnie mżyć, ale rozsądnie dzieląc czas pomiędzy jazdę i krótkie posiedzenia udało nam się uniknąć przemoczenia ciuszków. Dopiero na 20 km przed Bieczem rozpadało się na dobre. Nasz peleton delikatnie się podzielił. Przemo z Agą pojechali mimo ulewy dalej, a pozostała gromadka zostaliśmy pod wiatą przystankową, którą w krótkiej przerwie pomiędzy potokami z nieba zamieniliśmy na ogrodową altanę. Udało nam się przeczekać ulewę i gdy deszcz osłabł pojechaliśmy dalej. Z lekka przemoczeni dotarliśmy do Biecza, gdzie kończyła się nasza rowerowa przygoda. Ale przed nami był wieczór, podczas którego już bez stresu, że rano trzeba wsiadać na rower mogliśmy powspominać te kilka fantastycznych dni. Posiedzieliśmy do późnej nocy.
Rano szybkie śniadanie, które jeszcze nabrało prędkości, gdy się okazało, że nasz transport już czeka pod budynkiem. Pakowanie rowerów, ekipa do busa i… Tak skończyła się nasza bieszczadzka przygoda.
To był naprawdę super etap. Towarzystwo super, szlak bardzo malowniczy, organizacyjnie temat dopięty na ostatni guzik. Chciałbym bardzo podziękować Abovo, Gagarowi, Voitowi, Lady Adze, Przemo i Marcusowi za ten cudowny tydzień!
I wszystkie te pozytywy przyćmiewał jeden mankament – nie było Waldka. Może się okazać, że dzięki temu przejadę jeszcze raz tą ścieżką – wszak zaczynaliśmy tą podróż we dwóch, nie dam mu zaliczyć 500 km wagarów. Czyżby za rok powtórka???



A tutaj zapis całej trasy :c)


Dane wyjazdu:
93.57 km 05:21 h
17.49 km/h:
Maks. pr.:63.70 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień VI

Czwartek, 15 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Ruszyliśmy z rana. Tego dnia mieliśmy kontynuować przejazd przez Bieszczady, zahaczając o bardziej znane miejscowości – Komańczę, Cisnę. A cała trasa: Kalnica - Cisna - Komańcza - Bukowsko – Rymanów.
Piękne widoki rekompensowały trudy drogi. W doskonałych humorach dojechaliśmy do Cisnej, gdzie akurat kończyło się biegowe święto. Cały tydzień maratonów górskich uwieńczonych słynnym Biegiem Rzeźnika. Markus spotkał w Cisnej znajomych, którzy wystartowali w zawodach. Miło było posłuchać, jak nam zazdroszczą wyprawy ;c).
W Cisnej zawitaliśmy do słynnej „Siekierezady”, gdzie pod czujnym okiem bieszczadzkich zakapiorów posiedzieliśmy chwilę przy isotonicu, a mnie udało się znaleźć bankomat.
Wyjechaliśmy z Cisnej drogą, która cierpliwie pięła się w górę. Dłuższy kawałek jechaliśmy wzdłuż torów bieszczadzkiej kolejki wąskotorowej. Na którymś z łuków był taras widokowy. Świetna okazja, żeby przystanąć na moment i złapać oddech. Z tarasu był piękny widok, więc weszliśmy na górę, by jeszcze bardziej nacieszyć oczy. Na górze spotkaliśmy dwóch biegaczy. Od słowa do słowa okazało się, że byli to zwycięzcy tegorocznej edycji Biegu Rzeźnika. Pozdrawiamy ich serdecznie i gratulujemy! Oni wsiedli sobie w auto i pojechali, a my znowu na rowery. Kolejne cerkiewki, kolejne łąki, widoki naprawdę przepiękne. Tak wjechaliśmy do Komańczy. W moim sercu ta miejscowość (no i Muczne) najbardziej zapadła mi w pamięć. To tutaj ponad 20 lat temu wysiedliśmy z przyjaciółmi z pociągu, by przez 10 dni z namiotami brnąć bieszczadzkimi szlakami. Zwłaszcza pierwszy odcinek – z Komańczy, przez Chryszczatą, do stanicy harcerskiej Rabe wyrył się w mojej głowie. Był to pierwszy dzień wędrówki, trasa naprawdę dość wymagająca, a ja oprócz wypchanego plecaka i namiotu targałem ze sobą pełnowymiarową gitarę (obecna gitarka naprawdę sprawdza się podczas wypraw rowerowych). W Komańczy zrobiłem sobie fotkę Dworca, nie udało mi się uwiecznić ręcznej pompy przy studni, gdzie lata temu próbowaliśmy nawilżyć ciała przed drogą. W Komańczy zjedliśmy też obiadek i nawet udało mi się na chwilę zmrużyć oko, leżąc na ławce i chowając twarz przed słońcem. Krótki odpoczynek podładował akumulatory i pomknęliśmy dalej. Ten etap był bardzo malowniczy. Nasuwała się myśl o klimacie, jaki nas mógł ominąć przez to, że odpuściliśmy pętlę bieszczadzką, ale nic to. Może następnym razem.
Chyba nawet nie bardzo zmęczeni dotarliśmy do Rymanowa, gdzie mieliśmy zamówiony nocleg w pensjonacie. Rowery bezpiecznie spoczęły w garażu, a my zajęliśmy całe ostatnie piętro budynku. Po kolacji poszliśmy spać, wspominając uroczy dzień.

Dane wyjazdu:
38.72 km 02:31 h
15.39 km/h:
Maks. pr.:61.30 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - Dzień V

Środa, 14 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 1

 
Miał być etap najdłuższy, a wyszedł najkrótszy: Górzanka - Terka - Łopienka - Przysłup - Kalnica
Od kilku dni prowadzona dyskusja zaowocowała zmianą trasy tego etapu. Gdy szykowaliśmy się do wyprawy z Waldkiem, zakładaliśmy, że Bieszczady objedziemy „Pętlą” i w pełni zmierzymy się z wyzwaniami stawianymi przez te jakby nie było Góry. Natomiast… Na ten dzień zapowiadano naprawdę „letnią” pogodę. Miał być upał, a górki które pokonywaliśmy dotychczas nie pozostawiały złudzeń – będzie tylko ciężej. Poza tym – miałem świadomość, że „Pętla Bieszczadzka” mnie nie minie, gdyż gdy Waldek wskoczy na rower, to pewnie nie odpuści sobie takiej przyjemności. Kolejnym argumentem była możliwość zwiedzenia cerkwi w Łopience. Mimo krótkiego dystansu i tak było troszkę problemów. Bezstresowo dotoczyliśmy się do szutrowej drogi prowadzącej do cerkwi w Łopience. Potem pojechaliśmy w górę, omijając ludzi idących pieszo od parkingu. Nie tylko zwiedziliśmy cerkiew, ale po drodze można było zobaczyć miejsce wypalania węgla drzewnego. Miałem na bagażniku przypięte suszące się spodenki rowerowe i tak sobie jechałem szybko po szuterku, omijając co większe kamienie. Gdy wypadliśmy na szosę, jazda nabrała tempa. Przemo zasygnalizował, że coś się dzieje z przyczepką, bo czuje, jak koło podskakuje przy każdym obrocie. Szybkie oględziny i okazało się że opona nie przetrzymała próby czasu – powstał pęcherz, który nie wróżył nic dobrego. Po kilku kilometrach strzał i… opona nie wytrzymała. Całe szczęście, że felga nie ucierpiała za mocno. Zjechaliśmy nad rzekę i zaczęliśmy się zastanawiać nad prowizoryczną naprawą oraz nad sposobem załatwienia nowej opony. Wyłożenie starej wkładką z dętki nie załatwiało sprawy na dłużej. Gdy tak staliśmy zerknąłem na bagażnik i zorientowałem się, że zniknęła z niego powiewająca flaga moich spodenek. Musiałem je zgubić gdzieś na odcinku pomiędzy Cerkwią, a miejscem gdzie stanęliśmy – było to ok. 5 km, z czego 3 pod górę szutrem. Nie było co myśleć – spodenki były nowe, a po tym, jak zawiodły mnie jedne z nich, nie chciałem tak łatwo stracić najwygodniejszych. Zawróciłem i pomknąłem z powrotem. Gdy wpadłem na parking, przyhamowałem odrobinę i chciałem jechać dalej pod górę. Wstrzymały mnie sygnały machane rękami przez jakąś parę z końca parkingu. Podjechałem do nich i okazało się, że zauważyli jak zgubiłem spodenki i znieśli je z góry, ale już stracili nadzieję, że odnajdą właściciela. Podziękowałem serdecznie, porozmawialiśmy chwilę o wyprawach rowerowych i z radosnym sercem pognałem z powrotem. Z każdym metrem mój uśmiech przygasał, bo nie wiedziałem, czy koło w przyczepce Przema nadaje się do jazdy. Na szczęście „Polak potrafi”. Gdy dojechałem sytuacja była opanowana – koło prowizorycznie naprawione, ale wymagające wymiany. Pojechaliśmy dalej. Problem z kołem zmusił naszą ekipę do podzielenia się na dwa składy. Przemo z Agnieszką pojechali w stronę Cisnej – była szansa, że w większej miejscowości uda się znaleźć oponę – a reszta zaczęła się wspinać na przełęcz… nie pamiętam nazwy, ale na górze była knajpa z jakimiś czartami przed wejściem. Był też przystanek bieszczadzkiej kolejki wąskotorowej i restauracja, gdzie zjedliśmy przepyszny posiłek i poczekaliśmy na Przema i Agę. Dojechali do nas po dwóch godzinkach Z DWIEMA OPONAMI w odpowiednim rozmiarze (16”). Spotkali ponoć 10-latka z biznesową smykałką, który za dychę rozbroił dla nich jakiś swój stary rower. Mogliśmy jechać dalej wychwalając fart Przema i rezolutność miejscowej młodzieży. A do końca tego etapu było już dosłownie krok. Wjechaliśmy dostojnie na teren kolejnego schroniska młodzieżowego. Tym razem mieliśmy czas, by posiedzieć chwilę przy ognisku i przeprać rzeczy. A wieczorem posiedzieliśmy we wspólnej izbie wyznaczając trasę na kolejny dzień.

Dane wyjazdu:
68.92 km 04:29 h
15.37 km/h:
Maks. pr.:70.40 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień IV

Wtorek, 13 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Poczuliśmy, że wjechaliśmy „w Góry”. Nadal szutry, podjazdy i zjazdy. Na którymś odcinku napotkaliśmy robotników leśnych, którzy sprawnie w naszej obecności położyli tuż przy drodze dwa potężne drzewa. Spokojnie – drzewa były zasuszone, na pewno nie było powodu, aby ściągać ekologów z Puszczy Białowieskiej. Natomiast dla nas, mieszczuchów, podziwianie sprawności w posługiwaniu się piłą motorową i klinem – bardzo pouczające.
Drzewa ścinane były na przełęczy, gdy zaczął się zjazd włosy naprawdę się jeżyły. Niech tylko zwrócę uwagę czytających na prędkość maksymalną uzyskaną tego dnia: ponad 70 km/h na wypakowanym sakwami rowerze - I tak klucząc po leśnych duktach dojechaliśmy sobie w okolice Zapory Solińskiej. W okolice, gdyż zanim tam dotarliśmy, zjechaliśmy na przepyszny obiad do gospody usytuowanej przy jej mniejszej siostrze – Zaporze w Myczkowcach. Ja zjadłem jakąś lokalną wariację z plackami ziemniaczanymi w tle. Były też pierogi i inne specjały, a także piwo o swojsko brzmiącej nazwie „KSU” (ups... nie wiem, czy powinienem o tym pisać, gdyż planowane było przywieźć do Częstochowy pamiątkowe piwa tej marki dla przyjaciół z Forum, a chyba nie udało się dowieźć ani butelczyny). Po obfitym obiadku ciężko było się ruszyć, ale przed nami jeszcze kawał drogi z masakrycznym podjazdem, w którego trakcie mieliśmy chwilę wytchnienia podczas zwiedzania Zapory na Zalewie Solińskim. Na prowadzącym do Zapory bulwarze Markus dał popis gry na gitarze podsuniętej mu przez chłopaków zwiedzających Polskę za grosze wrzucane im do kapelusza. Musieliśmy go później bronić, bo gdy gitarzysta przyznał się, że na instrumencie ćwiczy dopiero od dwóch tygodni i Markus bardzo im podpasował, jako nowy członek zespołu. Wyjaśniliśmy, że też nam potrzeba gitarzysty i pożegnaliśmy się w zgodzie. A propos, w trakcie występu Markusa w wystawionym dla przechodniów pokrowcu na gitarę przybyło tyle grosza, że chłopaki chyba podwoili budżet swej wyprawy ;c).
Zwiedzanie zapory było utrudnione i gdyby nie determinacja Maćka, chyba by nas minęło. Na zaporę prowadziła nie szersza niż metrowa ścieżka wytyczona metalowymi barierkami. Ludzie sunęli nią niczym w kolejce. Wykorzystując chwilową przerwę w ruchu, Maciek wcisnął się na ścieżkę z rowerem, a my wszyscy za nim. I tak udało nam się wejść na zaporę, po kilkudziesięciu metrach można było korzystać z całej jej szerokości. Tym razem nie widziałem takich ryb-potworów, jakie udało mi się zaobserwować kilkanaście lat temu, ale i tak moi towarzysze byli pod wrażeniem okazów, jakie przepływały kilka metrów poniżej. Po pamiątkowych fotkach wskoczyliśmy na rowery i podjęliśmy wspinaczkę na okalające zalew góry. Do zaplanowanego miejsca noclegowego było coraz bliżej. Stresował nas jedynie brak sklepu w miejscowości w której nocowaliśmy. Tego dnia zaliczyliśmy jeszcze jeden malowniczy skrót – tym razem doświadczyła go cała nasza ekipa. Skrót był, a jakże, natomiast równie dobrze mogliśmy puścić się wokół asfaltem, gdyż byliśmy akurat na szczycie wzniesienia. Decydując się na terenową wersję drogi, musieliśmy stoczyć się rowerami ścieżką, która przypominała wyschnięty potok z oberwanymi przez wodę brzegami. Zsunęliśmy się w dół powolutku, w sam raz, aby się przekonać, że właśnie zamknięto sklep. Pozostało zjechać dwa kilometry do następnego i wrócić.
Nocleg wypadł nam w Schronisku Młodzieżowym. Warunki spoko. Jeden mankament – faktycznie nie dało się nic kupić wieczorem. Ponieważ tego dnia mieliśmy wielką ochotę przedłużyć pogaduchy, k. 23.00 wychyliłem się za drzwi i… szok. Dawno nie widziałem tak wymarłej miejscowości. Nie było widać nawet blasku telewizorów zza okien, tak barwnie opisanego w przeboju zespołu Maanam. W akcie desperacji podbiegłem do samochodu, który na moment się zatrzymał odwożąc z imprezy jakąś parę i spytałem, czy nie odsprzedaliby może butelczyny jakiejś. Chłopak, gdy ochłonął ze stresu (też się nie spodziewał nikogo spotkać w tej wymarłej wiosce), stwierdził – „Nic nie mam w domu, tu trzeba zakupy robić wcześniej”. No i cóż było zrobić – poszliśmy spać o suchych pyszczkach, za to w zgodzie z regulaminem schroniska mówiącym o zakazie spożywania napojów alkoholowych.

Dane wyjazdu:
94.91 km 06:03 h
15.69 km/h:
Maks. pr.:54.60 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień III

Poniedziałek, 12 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Kolejny dzień – pogoda znowu super! Ruszyliśmy dziarsko. Dzisiaj teren jakby się wypłaszczył. Jechało się bardzo przyjemnie. Raz na jakiś czas krótkie odpoczynki. Już nie pamiętam jak to się stało, że tym razem peleton podzielił się na dwie grupy. Ja zostałem w tyle z dwiema Agami, a chłopaki wysforowali się do przodu. Jak zwykle w takich sytuacjach mój Garminek podsuwał coraz to nowe pomysły na ścieżkę i któryś z tych pomysłów w końcu skusił mnie mocno. Tym razem nie miałem niestety mapy papierowej, więc zaufanie do Garmina miałem ograniczone z lekka, natomiast szlak jaki miał być alternatywą dla asfaltu wyglądał bardzo obiecująco, więc…
Namówiłem dziewczyny, by zamiast turlać się asfaltem pojechać po cięciwie łuku ubitą szutrówką przez pola, która miała nas zaprowadzić do samego Przemyśla. No i poprowadził… ale jedynie fotorelacja odda klimat drogi. Jechaliśmy szutrami, później krętymi polnymi ścieżkami, które w którymś momencie przeszły w nasyp kolejowy. Aby pokonać linię kolejową musieliśmy odnaleźć zarośniętą totalnie ścieżkę dla górskich kozic (którą o dziwo pokazywał Garmin). Gdy w końcu dotarliśmy nad San i potoczyliśmy się nabrzeżnymi ścieżkami, byliśmy przekonani, że chłopaki są już po obiedzie. Okazało się, że wcale tak dużo czasu nie straciliśmy, a wrażenia naprawdę były niezapomniane. Przejechaliśmy przez Przemyską Starówkę i dołączyliśmy do reszty ekipy na obiedzie. W Przemyślu byłem pierwszy raz w życiu i powiem Wam, że miasto, a zwłaszcza Starówka, zrobiło na mnie duże rażenie, na pewno tam wrócę.
Po obiedzie w dalszą trasę. Teraz teren znowu wyraźnie się pofalował, zdarzały się trudne podjazdy (podejścia) i karkołomne zjazdy.
Było super. A miejscówka ekstra… z jednym mankamentem. Nocleg przypadł nam w bardzo rozległym obiekcie turystycznym. Mieliśmy dla siebie całe piętro łazienką i aneksem kuchennym. I na dole towarzystwo Pani, która przyjechała w Bieszczady, żeby się wyspać :c(. Nie pośpiewaliśmy tym razem, posiedzieliśmy po cichutku… Byliśmy trochę rozgoryczeni, bo dziewczę zawzięło się na nas, choć na jej piętrze też miała towarzystwo, które chciało posiedzieć dłużej.
Z pozytywów – nikt nie ucierpiał, choć niektórzy się prosili, no i przestał mnie boleć tyłek!

Dane wyjazdu:
105.27 km 05:58 h
17.64 km/h:
Maks. pr.:56.10 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień II

Niedziela, 11 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Poranek zapowiadał się pięknie. Szybko podjęliśmy decyzję, że warto dołożyć do ceny noclegu i zjeść przygotowane przez gospodarzy śniadanie. Postanowiliśmy sztywno trzymać się postanowienia, aby w dalszą drogę wyruszać najpóźniej o 9:00 i chyba do końca wyprawy nam się to udawało. Dzięki temu kolejne etapy kończyły się przed nocą i była szansa codziennie usiąść i odpocząć. Wyjechaliśmy z noclegu z uśmiechami na twarzach i w drogę…
I tutaj dopada mnie problem, który opisałem podczas poprzedniego wpisu. Nie angażując się w planowanie trasy, traci się wątek dotyczący jej przebiegu. Jechałem, było super, ale nie potrafię wymienić miejscowości, które mijaliśmy. Znowu muszę wspomóc się śladem GPS i wpisami na blogu Voita.
W każdym razie podczas tegorocznego etapu kolumna jechała wyjątkowo zwarta. Nie było dzielenia się na grupy. Rozciągała się czasami na dłuższych podjazdach, ale górki angażowały na tyle energii, że i tak na szczycie spotykaliśmy się wszyscy na wspólny odpoczynek.
Tego dnia mieliśmy poznać specyficzny profil trasy wyprawy. Pofalowany asfalt zmieniał się z „górzysty” asfalt, który przechodził w pofalowane drogi gruntowe, które… przechodziły w piaszczyste góry. Po prostu raj… (albo piekło – w zależności od punktu widzenia).
Okazało się, że na wyprawie rowerowej nie tylko się pedałuje. Czasami trzeba zejść z roweru i pchać go pod górę ciesząc się, że koła nie zapadają się w piachu po piasty. To znaczy… cieszyli się ci, którzy mieli opony terenowe. Mój rower akurat zapadał się po piasty :c[. Te piaszczyste drogi nie były zapomniane przez ludzi. Co rusz mijał nas lub wyprzedzał jakiś samochód jadący z prędkością świadczącą o tym, że to nie jest wycieczka w nieznane, tylko po prostu tędy się jeździ.
Z tego co zauważyłem, każdy z radością witał powrót na asfalt, ale…. Jednocześnie nie dostrzegłem, by propozycje „skróciku” terenem witane były ze szczególną niechęcią. Dzięki temu naprawdę udało nam się kilka razy zboczyć w taki teren, że tylko oglądając zdjęcia ludzie będą w stanie nam uwierzyć.
Nieoceniona była TurboKola – wynalazek, który chyba powinniśmy opatentować.
Tego dnia przejeżdżaliśmy przez Susiec - miejscowość, gdzie wychował się reżyser filmu o Kargulu i Pawlaku. Ponoć rys scenariusza zaczerpnął z lokalnego konfliktu sąsiadów, który pamiętał z dzieciństwa. Oczywiście zrobiliśmy sobie fotkę pod pomnikiem bohaterów filmu. Uśmiechy świadczyły o tym, że po wyprawie nadal będą nas łączyć cieplejsze niż ich uczucia.
Jeżeli chodzi o kwestie zaopatrzenia – nie było tutaj tego typu problemów, co podczas poprzedniego etapu. Sklepy były często, tak samo bez problemu można było zjeść coś w restauracjach… Nawet jeśli z wcześniejszych ustaleń miał wyniknąć jakiś problem z zaopatrzeniem i robiliśmy zakupy wcześniej, okazywało się, że nie było to potrzebne POZA JEDNYM PRZYPADKIEM, ale o tym później.

Tym razem nocleg wypadł nam w „agroturystyce”. Trafić tam było naprawdę trudno. Jechaliśmy i jechaliśmy i dopiero ledwo powłóczący nogami „wędrowiec” wskazał nam drogę. Gospodarstwo wyglądało na porzucone, ale okazało się, że jest tam gospodyni… i gospodarz zawitał. Pokazał nam miejsce do schowania rowerów. Chociaż… krótki rekonesans pozwolił na zajrzenie w różne zakamarki i np. upchnięte w jakiejś szopie rowery nasuwały myśl, czy czasem nie trafiliśmy do miejsca z horrorów, gdzie rowerzyści tacy jak my są zakopywani gdzieś dalej, a rowery składowane są później w szopach. Natomiast warunki były super! Pomijając jedną łazienkę. Nawet było chyba jedno starcie dotyczące ominięcia listy kolejkowej, ale jako osoba z natury nie pamiętająca tarć, nie pamiętam dokładnie komu i o co poszło ;c).
Ach… zapomniałbym jeszcze o jednej niedogodności. Już z poprzedniego wpisu biła moja troska o dupę przejawiana w trakcie wypraw rowerowych. Tym razem cała moja troska okazała się „o dupę roztrzaść”. Temperatura w ciągu dnia była wysoka i pampers w spodenkach rowerowych zachowywał się jak gąbka. Dość powiedzieć, że gdy dojechałem na nocleg tyłek miałem tak odparzony, jak niemowlę, któremu mama na czas nie wymieniła pieluchy. Wpadłem w panikę, bo to dopiero pierwszy dzień pedałowania był, a ja miałem problem nie tylko z siedzeniem… z pomyśleniem o siedzeniu nawet. Na szczęście kuracja łączona - sudocrem na noc, zasypka na dzień - dała radę. Rano jako tako dało się jechać, a kolejnego dnia objawy praktycznie zniknęły. Pamiętajmy o dobrej jakości stroju rowerowego! Podczas tej wyprawy pierwszy raz korzystałem z takiej „tuby” zakładanej pod kask jak bandamka. Bardzo dobry wynalazek – gorąco polecam osobom, które nie bardzo lubią gdy pot im zalewa oczy i kark. Od tamtego czasu tylko w ten sposób jeżdżę.



Dane wyjazdu:
46.84 km 02:30 h
18.73 km/h:
Maks. pr.:48.90 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień I

Sobota, 10 czerwca 2017 · dodano: 07.08.2017 | Komentarze 0

Nie wiem, czy mogę kontynuować tą opowieść, jako kolejnego etapu naszej Wyprawy Dookoła Polski. Nic nie zapowiadało komplikacji, które doprowadziły do tego, że pomysłodawca i główny organizator Waldek nie mógł pojechać. Na szczęście nie były to przyczyny tak drastyczne, jak np. złamanie ręki w trasie, które spowodowało zawirowanie podczas nadmorskiego etapu. Ponieważ jednak udało nam się wówczas ogarnąć temat dalej, jestem dobrej myśli. Praca jest ważna i czasami wymaga od nas wyrzeczeń, ale mam nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się już razem z Waldkiem wrócić na wyznaczoną trasę. A że Waldka nie było, możliwe, że w przyszłym roku ten etap powtórzymy razem z nim. W ogóle nie martwiłoby mnie to - tereny są przepiękne i jazda południowo-wschodnim regionem Polski każdemu rowerzyście przypadłaby do gustu. Ale wracając do wyprawy...
Przygotowania tym razem mnie i Waldka wręcz zaskoczyły. Okazało się, że przyłączyły się do naszego grona kolejne osoby i w miarę, gdy termin wyjazdu się zbliżał, każdy dorzucał od siebie porcje organizacyjnych cegiełek. Np. Wojtek "Voit" zorganizował fantastyczny transport - firmę Stepbus, która w cenie niewiele wyższej niż PKP zaoferowała transport nawet 8 osób z rowerami do Zamościa i odbiór z miejsca zakończenia etapu. Maciek "Gagar" poświęcił swój czas i rozejrzał się za noclegami, a gdy okazało się, że trafia się fajna miejscówka, rezerwował ją od razu. Zrobił kawał dobrej roboty. Udało mu się zamówić noclegi w okresie obejmującym długi weekend w cenach 25 - 35 zł od osoby - SZACUN! Każdy dorzucał swoje propozycje trasy i w kwestiach organizacyjnych pozostawało jedynie zadecydowanie, które z propozycji uda się upchnąć w napiętym planie wyprawy.
Tak więc, podczas spotkania organizacyjnego, które odbyło się ok. miesiąc przed wyjazdem, wiedzieliśmy już niemal wszystko. Nieznany był jedynie skład... Okazało się, że zrezygnować z wycieczki musieli: Jacek "Michaill", Robert, i Waldek, który dowiedział się o tym praktycznie tydzień przed wyjazdem :c(.
A w dzień wyjazdu - nasza siódemka spotkała się rano przy Hali "Polonia". Tą przygodę przeżyć miałem w towarzystwie 6 rowerzystów z CFR: Agnieszki "abovo", Agnieszki "LadyAga", Wojtka "voit", Maćka "gagar", Przemka "przemo2" i Marka "marcus2902". Szybko umocowaliśmy rowery, bagaże wrzuciliśmy do busa. Pamiątkowe zdjęcie z Waldkiem, który oczywiści przyjechał nas pożegnać, i w drogę!
Podróż do Zamościa minęła nam wesoło. Dyskutowaliśmy, śpiewaliśmy, snuliśmy plany... Ani się człowiek obejrzał, a już byliśmy na miejscu. Zamość powitał nas piękną pogodą. Niektórzy z nas, w tym ja, przebraliśmy się w rowerowe stroje. Chociaż tego dnia mieliśmy przejechać tylko k. 30 km, wolałem zadbać o tyłek, który dla rowerzysty w trakcie wyprawy jest bardzo ważną częścią ciała. Szybka fotka na rynku na tle ratusza i ruszyliśmy w naszą przygodę.
Tutaj mam naprawdę mały problem. Dotychczas to zawsze na mnie spoczywał temat wytyczania szlaku i nawigowania. Tym razem Maciek z Wojtkiem tak się zaangażowali w przygotowania, że trasę mieli w małych palcach, gdyż spędzili na jej planowaniu długie wieczory. Nie pozostało mi nic innego, jak jechać za nimi, delektując się drogą. Jest jeden mankament takiej sytuacji. Po prostu NIE PAMIĘTAM nazw miejscowości, przez jakie przejeżdżaliśmy. To tak, jak jadąc samochodem i korzystając z nawigacji jest duże prawdopodobieństwo, że bez GPS nie potrafilibyśmy trafić drugi raz do celu. Pisząc ten tekst, muszę posiłkować się fotografiami i zapisem śladu ;c).
Zanim wyjechaliśmy z Zamościa w stronę Krasnobrodu, zjedliśmy pyszny obiadek w karczmie. Miało tam miejsce miłe spotkanie - wjechały dwa autokary z Częstochowy. Wśród turystów były sąsiadki naszej Agnieszki "Abovo". Bardzo były zdziwione, że Polskę da się zwiedzać ufając jedynie sile własnych nóg ;c). Po obiadku w drogę. Szosa była ruchliwa, więc tam, gdzie się dało, korzystaliśmy ze "ścieżki rowerowej" wytyczonej chodnikami. Niestety, takie "ścieżki" mają swoje wady. Najdotkliwiej przekonał się o tym Maciek "Gagar", który w pewnym momencie uderzył w jakąś nierówność. Skończyło się na drobnych otarciach i... zdeformowanej obręczy przedniego koła. Od Zamościa odjechaliśmy niecałe 10 km, a jego rower nie nadawał się do dalszej jazdy. Szybka "burza mózgów". Mieliśmy w naszej ekipie zawodowego serwisanta. Przemka "Przemo2", który ocenił, że obręcz nie nadaje się już do niczego. Była sobota, godzina 17.00, Zamość blisko... Udało nam się skontaktować ze sklepem rowerowym, gdzie obręcz byłaby dostępna. Rozkulbaczyłem mój rowerek i pomknąłem żwawo w stronę Zamościa. Do sklepu nie dojechałem... Po wjechaniu w granice miasta, zobaczyłem przy drodze reklamę: "używane rowery z Zachodu" i wjechałem z nadzieją, że pewnie sprowadzane rowery przed sprzedażą wymagają serwisu. Moje nadzieje nie były płonne. Wyjechałem stamtąd z bardzo fajnym kołem kupionym w przystępnej cenie. Powrót do przyjaciół zajął mi kilkanaście minut. Po wymianie koła pojechaliśmy dalej. Niby droga była krótka, ale cieszyłem się, że założyłem spodenki rowerowe. Przez jazdę serwisową do Zamościa i z powrotem dokręciłem kilkanaście kilometrów żwawym tempem, więc nie ma co - jadąc rowerem warto mieć wkładkę z żelem ;c).
Pierwszy nocleg zaplanowano w Krasnobrodzie. Dojeżdżamy tam radośni, rozgrzani pierwszym dniem pedałowania. Miejscówka super - jest miejsce na ognisko, fajne pokoiki z łazienkami i zaplecze kuchenne. Delikatną kolacyjkę spożywamy kibicując polskim piłkarzom, a późnym wieczorem urządzamy sobie jeszcze ognisko z pieczeniem kiełbasek i śpiewami przy gitarze.
Relacje z tego dnia wraz pięknymi fotkami na blogach Voit'a, Gagara i Przema2.
Wyprawa rozpoczęta...


Dane wyjazdu:
126.76 km 07:47 h
16.29 km/h:
Maks. pr.:66.90 km/h

Wzdłuż wschodniej granicy - dzień V

Sobota, 6 czerwca 2015 · dodano: 28.07.2015 | Komentarze 1

Ostatniego dnia naszej wyprawy poranek powitał nas słońcem. Zjedliśmy śniadanie, ostatnia fotka na kempingu i ruszyliśmy w trasę. Zaraz na starcie pozwoliliśmy sobie na krótką przerwę - zwiedziliśmy miejsce kaźni w Sobiborze. Po samym obozie niewiele pozostało, ale tablice z opisami i fotografiami dawały możliwość wyobrazić sobie klimat sprzed pół wieku. Po półgodzinnym spacerze wskoczyliśmy na rowery i w drogę - w stronę Zamościa.
Tego dnia znowu był upał. Teren zrobił się pofalowany, podjazdy stawały się coraz bardziej strome, a zjazdy coraz szybsze. W porze obiadowej dojechaliśmy do Chełma. Tutaj nasz peleton się podzielił - Michał z Maćkiem wzięli na siebie trudy związane z logistyką i ostatni odcinek drogi podjechali pociągiem, by przygotować nam miejsce do krótkiego wypoczynku w Zamościu.
Nasza pozostała szóstka nie ociągając się zaczęła pedałować w stronę Zamościa. To był bardzo trudny etap. Długie i strome podjazdy przeplatane szaleńczymi zjazdami. Na jednym z nich mój wypakowany do granic możliwości rower zbliżył się do  prędkości - może nie światła, ale - przynajmniej światełka.
Trudy tego dnia skłoniły nas do dyskusji na temat przyszłorocznej wyprawy. Im dalej na południe, odcinki oscylujące w okolicach 100 km dziennie stają się zbyt forsowne (a właściwie zbyt czasochłonne). Razem z Waldkiem zastanawialiśmy się ile powinien liczyć dzienny etap, gdybyśmy kontynuowali podróż na południe - a tam przed nami Bieszczady. Jeśli chciałoby się cokolwiek po drodze zwiedzić i dojechać na kwaterę przed nocą, wypadałoby skrócić etapy do 70 km. Przecież poza pedałowaniem chciałoby się też nacieszyć towarzystwem i urokami okolicy. Temat do dyskusji przy zimowych wieczorach z kieliszeczkami w dłoniach. 
A tymczasem udało nam się pokonać ostatnie górki i zjechać do Zamościa.
Zamość pamiętałem z czasów szkolnych - byłem tam na obozie sportowym. Rynek zapamiętałem jako jeden z piękniejszych w Polsce. Faktycznie - jest uroczy, ale niestety... W dniu naszego wieczornego wjazdu do Zamościa był tam jakiś festyn i wrażenie psuły średniej urody stragany. Natomiast z wielkim apetytem wciągnęliśmy kolację i wypiliśmy po zasłużonym piwku.
Chłopakom udało się zarezerwować nocleg w domkach niemal w centrum miasta. Nie mieliśmy za dużo czasu na sen - o 4 pobudka i trzeba było gonić na pociąg. Podróż powrotna do Częstochowy była spokojniejsza niż nasz przejazd do Ełku. Mieliśmy w nogach setki kilometrów (a Jacek to ponad 1000!) i dał o sobie znać niedobór snu. Nieocenione okazały się karimaty, które rozłożone pod rowerami dawały większy komfort, niż nowoczesne fotele wagonów InterCity.
Wczesnym popołudniem dojechaliśmy w końcu do Częstochowy i na dworcu na Stradomiu zrobiliśmy pożegnalną "foczkę".
Super wyprawa we wspaniałym towarzystwie. Już nie mogę się doczekać kolejnego etapu. No... chyba, że nasze zimowe dyskusje przy kieliszku wprowadzą jakieś zmiany w formule wyprawy ;c).
Agnieszko, Waldku, Michale, Maćku, Robercie, Wojtku, Jacku - do następnego razu!


Dane wyjazdu:
110.25 km 05:32 h
19.92 km/h:
Maks. pr.:43.78 km/h

Wschodnia granica - dzień IV

Piątek, 5 czerwca 2015 · dodano: 19.07.2015 | Komentarze 1

Powoli dociera do mnie, że lepiej opis wyprawy pisać "na gorąco", tuż po powrocie. Powoli zaciera się w pamięci chronologia trasy. Na pewno było ciepło, na pewno było fajnie. Na pewno w Janowie Podlaskim udało mi się dopompować koło po wymianie opony i wyciągnąć z bankomatu pieniądze. Po każdej tego typu przerwie trzeba było raźniej nacisnąć na pedała, żeby dogonić peleton, który spokojnym tempem, ale konsekwentnie jechał przed siebie. Czasami dzieliliśmy się na mniejsze grupki - w ten sposób Agnieszka i Jacek nie obejrzeli Cerkwi w Kodoniu - nawigacja podpowiedziała mi skrót i wyprzedziliśmy ściganą grupkę, która pojechała główna drogą. W ten sposób- oni obejrzeli cerkiew, a my - poczekaliśmy na nich kilka minut ciesząc się że tym razem nie jesteśmy na końcu. W ogóle podczas tej eskapady nie było szans za dużo pozwiedzać. Okazało się, że w terenie, jaki oferuje rowerzystom wschodnia Polska, rozsądniej byłoby podzielić trasę na krótsze odcinki - do 70 km dziennie. U nas każdy liczył ponad 100 km i dojeżdżając na miejsce noclegowe mimo, że dni są w czerwcu długie, kolację jedliśmy już po zmroku.
Tym razem nocleg mieliśmy ustalony w miejscowości Okuninka. Zupełnie inny klimat niż dotychczas. Poczuliśmy się niczym w nadmorskim "kurorcie". Długa ulica pełna lokali i dyskotek, tłum pijanej młodzieży i... jeden sklep. Całe szczęście jedzenie na kolacje kupiliśmy we Włodawie. Liczyliśmy, że na miejscu rozpalimy ognisko, lub uda nam się zorganizować grill. Kemping był... do przezycia. Domki z lat 70-ych i kuchenką i łazienką. Luksusy nam wszak niepotrzebne. Udało nam się zamknąć rowery w osobnym pomieszczeniu, więc nie musieliśmy tłoczyć się z nimi w kempingach. Po perypetiach związanych z organizacją węgla i grilla udało nam się w końcu zjeść kolację, unikając pokusy pójścia "w miasto". Pośpiewaliśmy trochę przy grillu i do łóżek. I dobrze, że poszliśmy spać. Gdybyśmy wiedzieli jak ciężki etap czeka nas ostatniego dnia, poszlibyśmy spać z godzinę wcześniej ;c).


Dane wyjazdu:
113.73 km 05:49 h
19.55 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h

Wschodnia granica Polski - dzień III

Czwartek, 4 czerwca 2015 · dodano: 19.07.2015 | Komentarze 1

Nie udało nam się zwiedzić Białowieży. Rano zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy bez zwłoki w stronę Hajnówki. Droga od Białowieży do Hajnówki jest przeurocza. Nasz peleton raźnie pedałował i humory nam dopisywały. W Hajnówce zatrzymaliśmy się na chwilę, gdyż musiałem dopełnić rodzinnych obowiązków - obdzwoniłem rodzinkę mojej żony, której ojciec pochodził właśnie z Hajnówki. Odpuściliśmy odwiedziny, bo znając ich gościnność musielibyśmy zostać do niedzieli. Wyjechaliśmy z Hajnówki i pomknęliśmy w stronę Kleszczeli. Pomknęliśmy to dobre słowo - od Hajnówki do Kleszczeli prowadzi asfaltowa ścieżka rowerowa biegnąca wzdłuż drogi. Akurat na tym odcinku nie ma żadnych atrakcji, więc fajnie, że mogliśmy poprawić trochę średnią prędkość.
Tym razem pamiętaliśmy, że ciężko w tych stronach o posiłek, więc gdy tylko trafiliśmy na restaurację, zamówiliśmy obiadek. Nie wszyscy byli zachwyceni - coś pomidorowa nie była sztandarową potrawą szefa tamtejszej kuchni. Natomiast ja nie lubię narzekać na posiłki, ogórkowa i mielony zniknęły w oka mgnieniu z talerza.
Tego dnia jechało się super. W końcu byliśmy w pełnym składzie, kilometry mijały sprawnie. Kierowaliśmy się w stronę Świętej Góry Grabarki. Okazało się, że nasza wyprawa stała się medialna. W lokalnym radiu ostrzegano kierowców przed grupą rowerzystów, która przemyka przez tamtejsze okolice. Ponoć nie byliśmy widoczni mknąc po raz ocienionym, raz zalanym słońcem lesie. Komunikat okazał się skuteczny - żaden z kierowców nie wjechał w nasz peleton.
I oczom ich ukazał się las... las krzyży... W końcu udało mi się zobaczyć ten plener, którego szukał bohater komedii "Nic śmiesznego". Święta Góra w okolicach Grabarki pełni wśród prawosławnych podobną rolę, co wśród katolików Jasna Góra. Jest to miejsce uświęcone cudem ochrony przed zarazą - cel licznych pielgrzymek. Na wzgórzu, na które wchodzi się dość stromymi, ale niezbyt długimi schodami, znajduje się odrestaurowana cerkiew, wokół której pielgrzymi poustawiali przyniesione jako wota krzyże. Krzyży jest tysiące. Stoją w porastającym dookoła cerkwi lesie i robią naprawdę duże wrażenie. Na szczycie wzgórza jest też monaster (czyli klasztor) żeński.
Ze Świętej Góry pomknęliśmy raźno w ostatni fragment odcinka trasy - w stronę przeprawy promowej przez Bug. Udało nam się wydzwonić obsługę promu i mimo, że było już po godzinach, za przysłowiowe "piwo" panowie przewieźli naszą ekipę przez rzekę. Za rzeką czekało nas jeszcze kilka kilometrów jazdy - nocleg mieliśmy w miejscowości Stare Buczyce.
Miejsce to polecę z czystym sumieniem każdemu. Przygotowane przytulne pokoiki i zorganizowana w starej stodole "klubo-dyskoteko-kino-kuchnia". Do tego przemiły gospodarz, który sam zaproponował, że podwiezie nas do Janowa Podlaskiego po wieczorne zakupy. Miejsce to polecamy nie tylko rowerzystom!
Korzystając z możliwości spędzenia wspólnie czasu, siedzieliśmy do późnej nocy przy muzyce, dzieląc się wrażeniami z poprzednich dni i snując plany na kolejne. Mnie udało się jeszcze zmienić oponę, więc zasypiałem ze świadomością, że następnego dnia nie będę miał już żadnego powodu do stresów. Faktycznie - rower przejechał całą wyprawę bez awarii.