Info

avatar Jestem Mariusz z Częstochowy. Od 13 września 2010 r przejechałem 26019.32 kilometrów, głównie po asfalcie (dlatego tylko 2520.86 w terenie). Jeżdżę z prędkością średnią 17.64 km/h.
Więcej o mnie. button stats bizkestats.pl 2024 button stats bizkestats.pl 2023 button stats bizkestats.pl 2022 button stats bizkestats.pl 2021 button stats bizkestats.pl 2020 button stats bizkestats.pl 2019 button stats bizkestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy markon.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Dookoła Polski

Dystans całkowity:3851.99 km (w terenie 684.40 km; 17.77%)
Czas w ruchu:224:05
Średnia prędkość:17.19 km/h
Maksymalna prędkość:73.70 km/h
Suma podjazdów:4069 m
Liczba aktywności:46
Średnio na aktywność:83.74 km i 4h 52m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
94.91 km 06:03 h
15.69 km/h:
Maks. pr.:54.60 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień III

Poniedziałek, 12 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Kolejny dzień – pogoda znowu super! Ruszyliśmy dziarsko. Dzisiaj teren jakby się wypłaszczył. Jechało się bardzo przyjemnie. Raz na jakiś czas krótkie odpoczynki. Już nie pamiętam jak to się stało, że tym razem peleton podzielił się na dwie grupy. Ja zostałem w tyle z dwiema Agami, a chłopaki wysforowali się do przodu. Jak zwykle w takich sytuacjach mój Garminek podsuwał coraz to nowe pomysły na ścieżkę i któryś z tych pomysłów w końcu skusił mnie mocno. Tym razem nie miałem niestety mapy papierowej, więc zaufanie do Garmina miałem ograniczone z lekka, natomiast szlak jaki miał być alternatywą dla asfaltu wyglądał bardzo obiecująco, więc…
Namówiłem dziewczyny, by zamiast turlać się asfaltem pojechać po cięciwie łuku ubitą szutrówką przez pola, która miała nas zaprowadzić do samego Przemyśla. No i poprowadził… ale jedynie fotorelacja odda klimat drogi. Jechaliśmy szutrami, później krętymi polnymi ścieżkami, które w którymś momencie przeszły w nasyp kolejowy. Aby pokonać linię kolejową musieliśmy odnaleźć zarośniętą totalnie ścieżkę dla górskich kozic (którą o dziwo pokazywał Garmin). Gdy w końcu dotarliśmy nad San i potoczyliśmy się nabrzeżnymi ścieżkami, byliśmy przekonani, że chłopaki są już po obiedzie. Okazało się, że wcale tak dużo czasu nie straciliśmy, a wrażenia naprawdę były niezapomniane. Przejechaliśmy przez Przemyską Starówkę i dołączyliśmy do reszty ekipy na obiedzie. W Przemyślu byłem pierwszy raz w życiu i powiem Wam, że miasto, a zwłaszcza Starówka, zrobiło na mnie duże rażenie, na pewno tam wrócę.
Po obiedzie w dalszą trasę. Teraz teren znowu wyraźnie się pofalował, zdarzały się trudne podjazdy (podejścia) i karkołomne zjazdy.
Było super. A miejscówka ekstra… z jednym mankamentem. Nocleg przypadł nam w bardzo rozległym obiekcie turystycznym. Mieliśmy dla siebie całe piętro łazienką i aneksem kuchennym. I na dole towarzystwo Pani, która przyjechała w Bieszczady, żeby się wyspać :c(. Nie pośpiewaliśmy tym razem, posiedzieliśmy po cichutku… Byliśmy trochę rozgoryczeni, bo dziewczę zawzięło się na nas, choć na jej piętrze też miała towarzystwo, które chciało posiedzieć dłużej.
Z pozytywów – nikt nie ucierpiał, choć niektórzy się prosili, no i przestał mnie boleć tyłek!

Dane wyjazdu:
105.27 km 05:58 h
17.64 km/h:
Maks. pr.:56.10 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień II

Niedziela, 11 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Poranek zapowiadał się pięknie. Szybko podjęliśmy decyzję, że warto dołożyć do ceny noclegu i zjeść przygotowane przez gospodarzy śniadanie. Postanowiliśmy sztywno trzymać się postanowienia, aby w dalszą drogę wyruszać najpóźniej o 9:00 i chyba do końca wyprawy nam się to udawało. Dzięki temu kolejne etapy kończyły się przed nocą i była szansa codziennie usiąść i odpocząć. Wyjechaliśmy z noclegu z uśmiechami na twarzach i w drogę…
I tutaj dopada mnie problem, który opisałem podczas poprzedniego wpisu. Nie angażując się w planowanie trasy, traci się wątek dotyczący jej przebiegu. Jechałem, było super, ale nie potrafię wymienić miejscowości, które mijaliśmy. Znowu muszę wspomóc się śladem GPS i wpisami na blogu Voita.
W każdym razie podczas tegorocznego etapu kolumna jechała wyjątkowo zwarta. Nie było dzielenia się na grupy. Rozciągała się czasami na dłuższych podjazdach, ale górki angażowały na tyle energii, że i tak na szczycie spotykaliśmy się wszyscy na wspólny odpoczynek.
Tego dnia mieliśmy poznać specyficzny profil trasy wyprawy. Pofalowany asfalt zmieniał się z „górzysty” asfalt, który przechodził w pofalowane drogi gruntowe, które… przechodziły w piaszczyste góry. Po prostu raj… (albo piekło – w zależności od punktu widzenia).
Okazało się, że na wyprawie rowerowej nie tylko się pedałuje. Czasami trzeba zejść z roweru i pchać go pod górę ciesząc się, że koła nie zapadają się w piachu po piasty. To znaczy… cieszyli się ci, którzy mieli opony terenowe. Mój rower akurat zapadał się po piasty :c[. Te piaszczyste drogi nie były zapomniane przez ludzi. Co rusz mijał nas lub wyprzedzał jakiś samochód jadący z prędkością świadczącą o tym, że to nie jest wycieczka w nieznane, tylko po prostu tędy się jeździ.
Z tego co zauważyłem, każdy z radością witał powrót na asfalt, ale…. Jednocześnie nie dostrzegłem, by propozycje „skróciku” terenem witane były ze szczególną niechęcią. Dzięki temu naprawdę udało nam się kilka razy zboczyć w taki teren, że tylko oglądając zdjęcia ludzie będą w stanie nam uwierzyć.
Nieoceniona była TurboKola – wynalazek, który chyba powinniśmy opatentować.
Tego dnia przejeżdżaliśmy przez Susiec - miejscowość, gdzie wychował się reżyser filmu o Kargulu i Pawlaku. Ponoć rys scenariusza zaczerpnął z lokalnego konfliktu sąsiadów, który pamiętał z dzieciństwa. Oczywiście zrobiliśmy sobie fotkę pod pomnikiem bohaterów filmu. Uśmiechy świadczyły o tym, że po wyprawie nadal będą nas łączyć cieplejsze niż ich uczucia.
Jeżeli chodzi o kwestie zaopatrzenia – nie było tutaj tego typu problemów, co podczas poprzedniego etapu. Sklepy były często, tak samo bez problemu można było zjeść coś w restauracjach… Nawet jeśli z wcześniejszych ustaleń miał wyniknąć jakiś problem z zaopatrzeniem i robiliśmy zakupy wcześniej, okazywało się, że nie było to potrzebne POZA JEDNYM PRZYPADKIEM, ale o tym później.

Tym razem nocleg wypadł nam w „agroturystyce”. Trafić tam było naprawdę trudno. Jechaliśmy i jechaliśmy i dopiero ledwo powłóczący nogami „wędrowiec” wskazał nam drogę. Gospodarstwo wyglądało na porzucone, ale okazało się, że jest tam gospodyni… i gospodarz zawitał. Pokazał nam miejsce do schowania rowerów. Chociaż… krótki rekonesans pozwolił na zajrzenie w różne zakamarki i np. upchnięte w jakiejś szopie rowery nasuwały myśl, czy czasem nie trafiliśmy do miejsca z horrorów, gdzie rowerzyści tacy jak my są zakopywani gdzieś dalej, a rowery składowane są później w szopach. Natomiast warunki były super! Pomijając jedną łazienkę. Nawet było chyba jedno starcie dotyczące ominięcia listy kolejkowej, ale jako osoba z natury nie pamiętająca tarć, nie pamiętam dokładnie komu i o co poszło ;c).
Ach… zapomniałbym jeszcze o jednej niedogodności. Już z poprzedniego wpisu biła moja troska o dupę przejawiana w trakcie wypraw rowerowych. Tym razem cała moja troska okazała się „o dupę roztrzaść”. Temperatura w ciągu dnia była wysoka i pampers w spodenkach rowerowych zachowywał się jak gąbka. Dość powiedzieć, że gdy dojechałem na nocleg tyłek miałem tak odparzony, jak niemowlę, któremu mama na czas nie wymieniła pieluchy. Wpadłem w panikę, bo to dopiero pierwszy dzień pedałowania był, a ja miałem problem nie tylko z siedzeniem… z pomyśleniem o siedzeniu nawet. Na szczęście kuracja łączona - sudocrem na noc, zasypka na dzień - dała radę. Rano jako tako dało się jechać, a kolejnego dnia objawy praktycznie zniknęły. Pamiętajmy o dobrej jakości stroju rowerowego! Podczas tej wyprawy pierwszy raz korzystałem z takiej „tuby” zakładanej pod kask jak bandamka. Bardzo dobry wynalazek – gorąco polecam osobom, które nie bardzo lubią gdy pot im zalewa oczy i kark. Od tamtego czasu tylko w ten sposób jeżdżę.



Dane wyjazdu:
46.84 km 02:30 h
18.73 km/h:
Maks. pr.:48.90 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień I

Sobota, 10 czerwca 2017 · dodano: 07.08.2017 | Komentarze 0

Nie wiem, czy mogę kontynuować tą opowieść, jako kolejnego etapu naszej Wyprawy Dookoła Polski. Nic nie zapowiadało komplikacji, które doprowadziły do tego, że pomysłodawca i główny organizator Waldek nie mógł pojechać. Na szczęście nie były to przyczyny tak drastyczne, jak np. złamanie ręki w trasie, które spowodowało zawirowanie podczas nadmorskiego etapu. Ponieważ jednak udało nam się wówczas ogarnąć temat dalej, jestem dobrej myśli. Praca jest ważna i czasami wymaga od nas wyrzeczeń, ale mam nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się już razem z Waldkiem wrócić na wyznaczoną trasę. A że Waldka nie było, możliwe, że w przyszłym roku ten etap powtórzymy razem z nim. W ogóle nie martwiłoby mnie to - tereny są przepiękne i jazda południowo-wschodnim regionem Polski każdemu rowerzyście przypadłaby do gustu. Ale wracając do wyprawy...
Przygotowania tym razem mnie i Waldka wręcz zaskoczyły. Okazało się, że przyłączyły się do naszego grona kolejne osoby i w miarę, gdy termin wyjazdu się zbliżał, każdy dorzucał od siebie porcje organizacyjnych cegiełek. Np. Wojtek "Voit" zorganizował fantastyczny transport - firmę Stepbus, która w cenie niewiele wyższej niż PKP zaoferowała transport nawet 8 osób z rowerami do Zamościa i odbiór z miejsca zakończenia etapu. Maciek "Gagar" poświęcił swój czas i rozejrzał się za noclegami, a gdy okazało się, że trafia się fajna miejscówka, rezerwował ją od razu. Zrobił kawał dobrej roboty. Udało mu się zamówić noclegi w okresie obejmującym długi weekend w cenach 25 - 35 zł od osoby - SZACUN! Każdy dorzucał swoje propozycje trasy i w kwestiach organizacyjnych pozostawało jedynie zadecydowanie, które z propozycji uda się upchnąć w napiętym planie wyprawy.
Tak więc, podczas spotkania organizacyjnego, które odbyło się ok. miesiąc przed wyjazdem, wiedzieliśmy już niemal wszystko. Nieznany był jedynie skład... Okazało się, że zrezygnować z wycieczki musieli: Jacek "Michaill", Robert, i Waldek, który dowiedział się o tym praktycznie tydzień przed wyjazdem :c(.
A w dzień wyjazdu - nasza siódemka spotkała się rano przy Hali "Polonia". Tą przygodę przeżyć miałem w towarzystwie 6 rowerzystów z CFR: Agnieszki "abovo", Agnieszki "LadyAga", Wojtka "voit", Maćka "gagar", Przemka "przemo2" i Marka "marcus2902". Szybko umocowaliśmy rowery, bagaże wrzuciliśmy do busa. Pamiątkowe zdjęcie z Waldkiem, który oczywiści przyjechał nas pożegnać, i w drogę!
Podróż do Zamościa minęła nam wesoło. Dyskutowaliśmy, śpiewaliśmy, snuliśmy plany... Ani się człowiek obejrzał, a już byliśmy na miejscu. Zamość powitał nas piękną pogodą. Niektórzy z nas, w tym ja, przebraliśmy się w rowerowe stroje. Chociaż tego dnia mieliśmy przejechać tylko k. 30 km, wolałem zadbać o tyłek, który dla rowerzysty w trakcie wyprawy jest bardzo ważną częścią ciała. Szybka fotka na rynku na tle ratusza i ruszyliśmy w naszą przygodę.
Tutaj mam naprawdę mały problem. Dotychczas to zawsze na mnie spoczywał temat wytyczania szlaku i nawigowania. Tym razem Maciek z Wojtkiem tak się zaangażowali w przygotowania, że trasę mieli w małych palcach, gdyż spędzili na jej planowaniu długie wieczory. Nie pozostało mi nic innego, jak jechać za nimi, delektując się drogą. Jest jeden mankament takiej sytuacji. Po prostu NIE PAMIĘTAM nazw miejscowości, przez jakie przejeżdżaliśmy. To tak, jak jadąc samochodem i korzystając z nawigacji jest duże prawdopodobieństwo, że bez GPS nie potrafilibyśmy trafić drugi raz do celu. Pisząc ten tekst, muszę posiłkować się fotografiami i zapisem śladu ;c).
Zanim wyjechaliśmy z Zamościa w stronę Krasnobrodu, zjedliśmy pyszny obiadek w karczmie. Miało tam miejsce miłe spotkanie - wjechały dwa autokary z Częstochowy. Wśród turystów były sąsiadki naszej Agnieszki "Abovo". Bardzo były zdziwione, że Polskę da się zwiedzać ufając jedynie sile własnych nóg ;c). Po obiadku w drogę. Szosa była ruchliwa, więc tam, gdzie się dało, korzystaliśmy ze "ścieżki rowerowej" wytyczonej chodnikami. Niestety, takie "ścieżki" mają swoje wady. Najdotkliwiej przekonał się o tym Maciek "Gagar", który w pewnym momencie uderzył w jakąś nierówność. Skończyło się na drobnych otarciach i... zdeformowanej obręczy przedniego koła. Od Zamościa odjechaliśmy niecałe 10 km, a jego rower nie nadawał się do dalszej jazdy. Szybka "burza mózgów". Mieliśmy w naszej ekipie zawodowego serwisanta. Przemka "Przemo2", który ocenił, że obręcz nie nadaje się już do niczego. Była sobota, godzina 17.00, Zamość blisko... Udało nam się skontaktować ze sklepem rowerowym, gdzie obręcz byłaby dostępna. Rozkulbaczyłem mój rowerek i pomknąłem żwawo w stronę Zamościa. Do sklepu nie dojechałem... Po wjechaniu w granice miasta, zobaczyłem przy drodze reklamę: "używane rowery z Zachodu" i wjechałem z nadzieją, że pewnie sprowadzane rowery przed sprzedażą wymagają serwisu. Moje nadzieje nie były płonne. Wyjechałem stamtąd z bardzo fajnym kołem kupionym w przystępnej cenie. Powrót do przyjaciół zajął mi kilkanaście minut. Po wymianie koła pojechaliśmy dalej. Niby droga była krótka, ale cieszyłem się, że założyłem spodenki rowerowe. Przez jazdę serwisową do Zamościa i z powrotem dokręciłem kilkanaście kilometrów żwawym tempem, więc nie ma co - jadąc rowerem warto mieć wkładkę z żelem ;c).
Pierwszy nocleg zaplanowano w Krasnobrodzie. Dojeżdżamy tam radośni, rozgrzani pierwszym dniem pedałowania. Miejscówka super - jest miejsce na ognisko, fajne pokoiki z łazienkami i zaplecze kuchenne. Delikatną kolacyjkę spożywamy kibicując polskim piłkarzom, a późnym wieczorem urządzamy sobie jeszcze ognisko z pieczeniem kiełbasek i śpiewami przy gitarze.
Relacje z tego dnia wraz pięknymi fotkami na blogach Voit'a, Gagara i Przema2.
Wyprawa rozpoczęta...


Dane wyjazdu:
126.76 km 07:47 h
16.29 km/h:
Maks. pr.:66.90 km/h

Wzdłuż wschodniej granicy - dzień V

Sobota, 6 czerwca 2015 · dodano: 28.07.2015 | Komentarze 1

Ostatniego dnia naszej wyprawy poranek powitał nas słońcem. Zjedliśmy śniadanie, ostatnia fotka na kempingu i ruszyliśmy w trasę. Zaraz na starcie pozwoliliśmy sobie na krótką przerwę - zwiedziliśmy miejsce kaźni w Sobiborze. Po samym obozie niewiele pozostało, ale tablice z opisami i fotografiami dawały możliwość wyobrazić sobie klimat sprzed pół wieku. Po półgodzinnym spacerze wskoczyliśmy na rowery i w drogę - w stronę Zamościa.
Tego dnia znowu był upał. Teren zrobił się pofalowany, podjazdy stawały się coraz bardziej strome, a zjazdy coraz szybsze. W porze obiadowej dojechaliśmy do Chełma. Tutaj nasz peleton się podzielił - Michał z Maćkiem wzięli na siebie trudy związane z logistyką i ostatni odcinek drogi podjechali pociągiem, by przygotować nam miejsce do krótkiego wypoczynku w Zamościu.
Nasza pozostała szóstka nie ociągając się zaczęła pedałować w stronę Zamościa. To był bardzo trudny etap. Długie i strome podjazdy przeplatane szaleńczymi zjazdami. Na jednym z nich mój wypakowany do granic możliwości rower zbliżył się do  prędkości - może nie światła, ale - przynajmniej światełka.
Trudy tego dnia skłoniły nas do dyskusji na temat przyszłorocznej wyprawy. Im dalej na południe, odcinki oscylujące w okolicach 100 km dziennie stają się zbyt forsowne (a właściwie zbyt czasochłonne). Razem z Waldkiem zastanawialiśmy się ile powinien liczyć dzienny etap, gdybyśmy kontynuowali podróż na południe - a tam przed nami Bieszczady. Jeśli chciałoby się cokolwiek po drodze zwiedzić i dojechać na kwaterę przed nocą, wypadałoby skrócić etapy do 70 km. Przecież poza pedałowaniem chciałoby się też nacieszyć towarzystwem i urokami okolicy. Temat do dyskusji przy zimowych wieczorach z kieliszeczkami w dłoniach. 
A tymczasem udało nam się pokonać ostatnie górki i zjechać do Zamościa.
Zamość pamiętałem z czasów szkolnych - byłem tam na obozie sportowym. Rynek zapamiętałem jako jeden z piękniejszych w Polsce. Faktycznie - jest uroczy, ale niestety... W dniu naszego wieczornego wjazdu do Zamościa był tam jakiś festyn i wrażenie psuły średniej urody stragany. Natomiast z wielkim apetytem wciągnęliśmy kolację i wypiliśmy po zasłużonym piwku.
Chłopakom udało się zarezerwować nocleg w domkach niemal w centrum miasta. Nie mieliśmy za dużo czasu na sen - o 4 pobudka i trzeba było gonić na pociąg. Podróż powrotna do Częstochowy była spokojniejsza niż nasz przejazd do Ełku. Mieliśmy w nogach setki kilometrów (a Jacek to ponad 1000!) i dał o sobie znać niedobór snu. Nieocenione okazały się karimaty, które rozłożone pod rowerami dawały większy komfort, niż nowoczesne fotele wagonów InterCity.
Wczesnym popołudniem dojechaliśmy w końcu do Częstochowy i na dworcu na Stradomiu zrobiliśmy pożegnalną "foczkę".
Super wyprawa we wspaniałym towarzystwie. Już nie mogę się doczekać kolejnego etapu. No... chyba, że nasze zimowe dyskusje przy kieliszku wprowadzą jakieś zmiany w formule wyprawy ;c).
Agnieszko, Waldku, Michale, Maćku, Robercie, Wojtku, Jacku - do następnego razu!


Dane wyjazdu:
110.25 km 05:32 h
19.92 km/h:
Maks. pr.:43.78 km/h

Wschodnia granica - dzień IV

Piątek, 5 czerwca 2015 · dodano: 19.07.2015 | Komentarze 1

Powoli dociera do mnie, że lepiej opis wyprawy pisać "na gorąco", tuż po powrocie. Powoli zaciera się w pamięci chronologia trasy. Na pewno było ciepło, na pewno było fajnie. Na pewno w Janowie Podlaskim udało mi się dopompować koło po wymianie opony i wyciągnąć z bankomatu pieniądze. Po każdej tego typu przerwie trzeba było raźniej nacisnąć na pedała, żeby dogonić peleton, który spokojnym tempem, ale konsekwentnie jechał przed siebie. Czasami dzieliliśmy się na mniejsze grupki - w ten sposób Agnieszka i Jacek nie obejrzeli Cerkwi w Kodoniu - nawigacja podpowiedziała mi skrót i wyprzedziliśmy ściganą grupkę, która pojechała główna drogą. W ten sposób- oni obejrzeli cerkiew, a my - poczekaliśmy na nich kilka minut ciesząc się że tym razem nie jesteśmy na końcu. W ogóle podczas tej eskapady nie było szans za dużo pozwiedzać. Okazało się, że w terenie, jaki oferuje rowerzystom wschodnia Polska, rozsądniej byłoby podzielić trasę na krótsze odcinki - do 70 km dziennie. U nas każdy liczył ponad 100 km i dojeżdżając na miejsce noclegowe mimo, że dni są w czerwcu długie, kolację jedliśmy już po zmroku.
Tym razem nocleg mieliśmy ustalony w miejscowości Okuninka. Zupełnie inny klimat niż dotychczas. Poczuliśmy się niczym w nadmorskim "kurorcie". Długa ulica pełna lokali i dyskotek, tłum pijanej młodzieży i... jeden sklep. Całe szczęście jedzenie na kolacje kupiliśmy we Włodawie. Liczyliśmy, że na miejscu rozpalimy ognisko, lub uda nam się zorganizować grill. Kemping był... do przezycia. Domki z lat 70-ych i kuchenką i łazienką. Luksusy nam wszak niepotrzebne. Udało nam się zamknąć rowery w osobnym pomieszczeniu, więc nie musieliśmy tłoczyć się z nimi w kempingach. Po perypetiach związanych z organizacją węgla i grilla udało nam się w końcu zjeść kolację, unikając pokusy pójścia "w miasto". Pośpiewaliśmy trochę przy grillu i do łóżek. I dobrze, że poszliśmy spać. Gdybyśmy wiedzieli jak ciężki etap czeka nas ostatniego dnia, poszlibyśmy spać z godzinę wcześniej ;c).


Dane wyjazdu:
113.73 km 05:49 h
19.55 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h

Wschodnia granica Polski - dzień III

Czwartek, 4 czerwca 2015 · dodano: 19.07.2015 | Komentarze 1

Nie udało nam się zwiedzić Białowieży. Rano zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy bez zwłoki w stronę Hajnówki. Droga od Białowieży do Hajnówki jest przeurocza. Nasz peleton raźnie pedałował i humory nam dopisywały. W Hajnówce zatrzymaliśmy się na chwilę, gdyż musiałem dopełnić rodzinnych obowiązków - obdzwoniłem rodzinkę mojej żony, której ojciec pochodził właśnie z Hajnówki. Odpuściliśmy odwiedziny, bo znając ich gościnność musielibyśmy zostać do niedzieli. Wyjechaliśmy z Hajnówki i pomknęliśmy w stronę Kleszczeli. Pomknęliśmy to dobre słowo - od Hajnówki do Kleszczeli prowadzi asfaltowa ścieżka rowerowa biegnąca wzdłuż drogi. Akurat na tym odcinku nie ma żadnych atrakcji, więc fajnie, że mogliśmy poprawić trochę średnią prędkość.
Tym razem pamiętaliśmy, że ciężko w tych stronach o posiłek, więc gdy tylko trafiliśmy na restaurację, zamówiliśmy obiadek. Nie wszyscy byli zachwyceni - coś pomidorowa nie była sztandarową potrawą szefa tamtejszej kuchni. Natomiast ja nie lubię narzekać na posiłki, ogórkowa i mielony zniknęły w oka mgnieniu z talerza.
Tego dnia jechało się super. W końcu byliśmy w pełnym składzie, kilometry mijały sprawnie. Kierowaliśmy się w stronę Świętej Góry Grabarki. Okazało się, że nasza wyprawa stała się medialna. W lokalnym radiu ostrzegano kierowców przed grupą rowerzystów, która przemyka przez tamtejsze okolice. Ponoć nie byliśmy widoczni mknąc po raz ocienionym, raz zalanym słońcem lesie. Komunikat okazał się skuteczny - żaden z kierowców nie wjechał w nasz peleton.
I oczom ich ukazał się las... las krzyży... W końcu udało mi się zobaczyć ten plener, którego szukał bohater komedii "Nic śmiesznego". Święta Góra w okolicach Grabarki pełni wśród prawosławnych podobną rolę, co wśród katolików Jasna Góra. Jest to miejsce uświęcone cudem ochrony przed zarazą - cel licznych pielgrzymek. Na wzgórzu, na które wchodzi się dość stromymi, ale niezbyt długimi schodami, znajduje się odrestaurowana cerkiew, wokół której pielgrzymi poustawiali przyniesione jako wota krzyże. Krzyży jest tysiące. Stoją w porastającym dookoła cerkwi lesie i robią naprawdę duże wrażenie. Na szczycie wzgórza jest też monaster (czyli klasztor) żeński.
Ze Świętej Góry pomknęliśmy raźno w ostatni fragment odcinka trasy - w stronę przeprawy promowej przez Bug. Udało nam się wydzwonić obsługę promu i mimo, że było już po godzinach, za przysłowiowe "piwo" panowie przewieźli naszą ekipę przez rzekę. Za rzeką czekało nas jeszcze kilka kilometrów jazdy - nocleg mieliśmy w miejscowości Stare Buczyce.
Miejsce to polecę z czystym sumieniem każdemu. Przygotowane przytulne pokoiki i zorganizowana w starej stodole "klubo-dyskoteko-kino-kuchnia". Do tego przemiły gospodarz, który sam zaproponował, że podwiezie nas do Janowa Podlaskiego po wieczorne zakupy. Miejsce to polecamy nie tylko rowerzystom!
Korzystając z możliwości spędzenia wspólnie czasu, siedzieliśmy do późnej nocy przy muzyce, dzieląc się wrażeniami z poprzednich dni i snując plany na kolejne. Mnie udało się jeszcze zmienić oponę, więc zasypiałem ze świadomością, że następnego dnia nie będę miał już żadnego powodu do stresów. Faktycznie - rower przejechał całą wyprawę bez awarii.


Dane wyjazdu:
130.18 km 06:47 h
19.19 km/h:
Maks. pr.:47.22 km/h

Wschodnia granica Polski - dzień II

Środa, 3 czerwca 2015 · dodano: 10.07.2015 | Komentarze 1

Poranek powitał nas słońcem. Po wczorajszej jeździe w upale wróżyło to kolejny ciężki etap, ale kto by się tam przejmował na początku wyprawy. Pyszne śniadanko dało nam energię potrzebną na spakowanie rzeczy i start. Jeszcze raz wychwalę gospodarza, który widząc moją troskę spowodowaną podniszczoną oponą zaproponował podarowanie mi swojej. Nie przyjąłem podarunku, bo postanowiłem kupić nową oponę w Sokółce. Wprawdzie w tamtejszym sklepie nie było za bogatego wyboru, ale zakupiłem oponę, której przewozem obarczyłem Jacka - jego przyczepka powoli zaczynała przypominać wypakowaną po brzegi naczepę tira. Udało mi się jeszcze wypłacić trochę grosza, dopompować koła i... musiałem gonić ekipę, która zdążyła już się sporo oddalić. Tym razem etap miał się zakończyć w Hajnówce. Najpierw jednak w kierunku Bohoników - wioski zamieszkiwanej niegdyś przez mniejszość tatarską - gdzie można zwiedzić muzułmański meczet. Po meczecie oprowadził nas tamtejszy mułła i opowiedział o historii tego miejsca i różnicach w obrządkach muzułmańskim i chrześcijańskich. Z tego co mówił, w Bohonikach żyją już tylko 4 islamskie rodziny, ale ze świątyni korzystają wierni z dość odległych terenów, a świątynię odwiedzają także wyznawcy z całej Europy. Mułła wspomniał, byśmy koniecznie zobaczyli umiejscowiony trochę dalej w wiosce mizar (cmentarz muzułmański). Cmentarz był ogrodzony i zamknięty, zza ogrodzenia widać było kilka nagrobnych kamieni i tyle... Pojechaliśmy dalej w stronę Krynek.
W trakcie jazdy często nasza ekipa dzieliła się na mniejsze grupki i co jakiś czas doganialiśmy się na postojach. Od Krynek przez Kruszyniany wiódł jeden z cięższych etapów tegorocznej wyprawy. Szutrowo-piaskowa droga z długimi podjazdami, czasami ostrymi, konsekwentnie prowadząca nas w stronę granicy, naprawdę dała nam w kość.
W trasie dotarła do nas przykra wiadomość. Okazało się, że pociąg którym jechała Abovo z Częstochowy do Warszawy miał opóźnienie i mimo jej próśb załoga InterCity nie dogadała się z regionalnym przewoźnikiem. Pociąg do Hajnówki, na który miała się przesiąść w Warszawie, odjechał. Próbowaliśmy jej jakoś pomóc szukając przewozu przez "blabla-car" itp. Niestety - przewiezienie roweru z Warszawy do Białowieży naprawdę stanowiło duży problem, a kolejny pociąg jechał dopiero rano. Na szczęście - gdzie diabeł nie może, tam babę pośle: Agnieszka rozesłała wici po swoich znajomych i zorganizowała sobie przewóz do Białowieży. Pozostało nam dotrzeć na miejsce noclegu i cierpliwie na nią czekać.
Za Janowem wjechaliśmy w ostatni fragment etapu - szutrową drogę prowadzącą przez las niemal do samej Białowieży. Droga mimo, że szutrowa, była oznakowana niczym "krajówka". Na skrzyżowaniach znaki informujące o pierwszeństwie itp.
Ostatni odcinek jechaliśmy bez ociągania - zrobiło się późno. Peleton się podzielił tak, że Waldek czekał na mnie na miejscu chyba ze 20 minut.
Gdy wjeżdżaliśmy do Białowieży, był już zmrok.
Udało nam się odnaleźć miejsce noclegowe - pensjonat "Unikat". Akurat tym noclegiem nie byliśmy zachwyceni. Warunki do spania spoko, ale właściciel zachowywał się niczym niezadowolony ze wszystkiego sąsiad. Za przygotowanie ogniska (trzy pieńki drzewa położone w wyznaczonym miejscu) policzył nam jak za nocleg jednej osoby. Mimo to zapłaciliśmy bez ociągania, bo tego wieczoru miała dojechać do nas Agnieszka, a chcieliśmy ją powitać ciepłym posiłkiem.
Wieczór był przemiły. Zjedliśmy kiełbaski z ogniska, popiliśmy piwkiem i doczekaliśmy się na Agnieszkę. Przyjechała po północy i dołączyła do kręgu. Niestety - nasz gospodarz źle znosił, że przyjechaliśmy na nocleg i nie śpimy. Przyszedł w którymś momencie i rozgonił towarzystwo sugerując, że inni goście chcą spać. Chyba chodziło o Waldka, który poszedł wcześniej do pokoju, bo poza nami w "Unikacie" było raczej pusto. Nic to - poszliśmy grzecznie do łóżek, bo faktycznie miniony dzień był bardzo męczący, a dla Agnieszki także stresujący. Od Białowieży mieliśmy dalej jechać już w komplecie.


Dane wyjazdu:
126.66 km 06:27 h
19.64 km/h:
Maks. pr.:39.74 km/h

Wschodnia granica Polski - dzień I

Wtorek, 2 czerwca 2015 · dodano: 22.06.2015 | Komentarze 2

W końcu nadszedł ten dzień oczekiwany od zeszłego roku, kiedy to w Augustowie zakończyliśmy kolejny etap naszej Wyprawy Dookoła Polski. Podczas rozmów z Waldkiem na temat tegorocznej wyprawy, długo zastanawialiśmy się jak zorganizować wyjazd tak, aby nie trzeba było zabierać ze sobą samochodu. W końcu projekt powstał - startujemy z Ełku i dojeżdżamy do Zamościa. Trasę podzieliliśmy na 5 ponad stukilometrowych etapów. Już w drodze kazało się, że tym razem zbyt optymistycznie podeszliśmy do prognozowanej prędkości jazdy i wyszło na to, że po całym dniu pedałowania dojeżdżaliśmy na kwaterki po godzinie nawet po godz. 21.00. Ale po kolei...
Od razu akces udziału zgłosiła Abovo (Agnieszka), Gagar (Maciek) i Robert, który towarzyszył nam w zeszłym roku. Na ogłoszenie na forum zareagowali: Voit (Wojtek) i banita33 (Jacek). A mnie udało się do ekipy dokooptować Michała, który miał z nami jechać już w zeszłym roku, ale praca pokrzyżowała jego plany.
Na dworcu w Częstochowie spotkaliśmy się w składzie: ja, Waldek, Michał, Wojtek, Maciek, Robert i.... Agnieszka, która wprawdzie nie mogła z nami ruszyć, ale przyszła pomachać nam na "do widzenia" chusteczką. Jacka nie było na dworcu, bo dwa dni wcześniej wyjechał sobie rowerem z Częstochowy, by po 600 km pedałowania "zacząć" z nami wyprawę ;c).
Udało nam się jakoś dostać do pociągu i zająć jeden przedział. Radosna atmosfera w trakcie jazdy sprawiła, że ani się obejrzeliśmy, a już trzeba było się przesiadać w Tczewie. Wspomnę tylko o "Nocnej Kolejowej Akademii Ukulele" - studentów i mimowolnych słuchaczy serdecznie pozdrawiam, a współpasażerom i obsłudze pociągu dziękujemy za wyrozumiałość!
Radosna atmosfera natomiast nie sprzyjała odpoczynkowi, więc byliśmy... wybitnie zmęczeni. Stąd pomysł, by pociągiem z Tczewa przejechać przez Ełk i wysiąść na kolejnej stacji - co skróciłoby o połowę konieczny do pokonania dystans. Było to uzasadnione o tyle, że tego dnia pedałowanie mieliśmy zacząć po 13.00, a przed nami ponad 100 km. Projekt został rzucony pod głosowanie, w wyniku którego zatelefonowaliśmy do Jacka, który miał się z nami spotkać w Ełku. O dziwo! o 6 godzinie odebrał telefon, był już w trasie. Dla niego zmiana miała znaczenie raczej "krajobrazowe". Bez względu na wariant i tak miał tego dnia do przejechania ponad 150 km.
Gdy atmosfera się trochę uspokoiła, podróż z Tczewa dawała szansę na chwilę drzemki. Koło 11.00 zacząłem się niespokojnie wiercić na swoim miejscu. Żal mi było przerywać formułę wyprawy - start z miejsca zakończenia poprzedniego etapu. Zagadnąłem Waldka - chyba miał ten sam dylemat. W końcu zapadło - ja z Waldkiem, Michałem i Robertem wysiadamy w Ełku, by jechać pierwotnie wytyczonym szlakiem - Wojtek z Maćkiem jadą jeden przystanek dalej, spotykają się z Jackiem (który mógł być ofiarą naszego niezdecydowania) i ponieważ na pewno będą pod Sokółką przed nami, przygotują nocleg.
Wysiedliśmy na dworcu w Ełku we czterech i... w drogę!
Wyjazd z Ełku raźnym tempem, w pogodnych nastrojach. Pogodne nastroje mogła nam zepsuć jedynie pogoda. Żar lał się z nieba taki, że zaraz trzeba było posmarować nosy kremem i co rusz uzupełniać płyny.
Pierwszy odcinek bez przygód, szosa ładna, jedynie ten upał... zrobiliśmy sobie krótki postój nad jeziorem w okolicy miejscowości Woźnawieś.
W okolicy Karczewa przydarzył nam się błąd nawigacyjny, który wydłużył ten etap o kilka kilometrów. Planując dzienne etapy sprawdzaliśmy na mapie przez jakie miejsca chcemy przejechać i wbijaliśmy kolejne punkty orientacyjne w Garminka. Zwykle jednak mamy ze sobą mapę, na której da się z dalszej perspektywy ocenić nasz plan. Tym razem mapa pojechała z Wojtkiem pociągiem. Idąc po punktach, przeskakiwałem co trzy-cztery i szło bez problemu. W okolicy Karczewa jednak ominąłem miejscowość Orzechówka, wpisałem kolejne Tajenko - przez co nawigacja wpychała nas w leśne bezdroża. Gdybyśmy pojechali przez Orzechówkę - droga była przejezdna. Gdy pokierowani przez życzliwych mieszkańców zaczęliśmy objeżdżać jezioro Tajno od północy, okazało się, że zupełnie niepotrzebnie pchamy się do Tajenka, bo wracamy się zamiast nawigować na kolejny punkt będący po trasie. Wniosek - nawigacja jest ok, ale na wyprawie rowerowej mapa to podstawa ;c).
Dodatkowe kilometry nie popsuły nam nastrojów. Gnaliśmy dalej. Jedynym problemem stawał się brak posiłku. Jadąc przez małe miejscowości naprawdę nie było nigdzie miejsca, by zjeść ciepły posiłek. Sklepy też rozrzucone były bardzo rzadko. Zbliżając się do DK 8 mieliśmy nadzieję, że znajdziemy jakiś bar. Niestety - nie było żadnego, a jazda "krajówką" była nie do przyjęcia. Ruch był tak duży, że od razu zjechaliśmy na boczne ścieżki. W miejscowości Domuraty miałem pierwszy (i jedyny) pit-stop. Na wybrukowanej otoczakami drodze strzeliła mi tylna dętka. Ale to nie była wina ani dętki, ani otoczaków. Po prostu mój wrodzony optymizm sprawił, że przed wyprawą nie wymieniłem tylnej opony. Widziałem, że jest "łysa" i obiecałem sobie wymienić ją po wyprawie. Gdy odkręciłem koło dotarł do mnie rozmiar beztroski, jaką się wykazałem. Opona nie nadawała się do niczego, na sporych płaszczyznach widać było wysuwający się spod gumy oplot - dziw, że tyle wytrzymała. Zmieniłem dętkę, powziąłem mocne postanowienie zakupu opony przy pierwszej okazji i ruszyliśmy dalej. Mimo zmęczenia, w miarę, jak zapadał zmierzch, jechało się coraz raźniej.
Najbardziej tego dnia dał nam w kość upał i głód. Ten dzień nie obfitował w zwiedzanie. Gnaliśmy, żeby przed nocą dojechać pod Sokółkę. Jadąc trasą pomiędzy Ełkiem a Sokółką warto wziąć pod uwagę, że na trasie nie ma lokali gastronomicznych - chcąc coś zjeść, trzeba korzystać z pierwszej nadarzającej się okazji. Wioski są rozrzucone na znacznych odległościach, nie w każdej jest sklep.
Do wioski Kuryły k. Sokółki dojechaliśmy równo o 21.00. Przywitali nas Wojtek, Maciek i Jacek, którzy dojechali sporo przed nami i mieli możliwość rozgościć się w naszej nocnej bazie. A nocleg w Kuryłach - polecamy każdemu rowerzyście. Miejsce urokliwe, warunki lokalowe są naprawdę spoko. Po ognisku zapadliśmy w głęboki, zasłużony sen. Cudowny początek wspaniałej wyprawy.

Tymczasowe P.S.
Nareszcie udało mi się wziąć za pisanie. Zdjęcia zamieszczę, gdy tylko dobiorę się do aparatu. Wrzucam taki niedokończony opis, bo nie wiem, czy w tym tygodniu znajdę jeszcze chwilę, by zasiąść przy komputerze, a obiecałem wielu osobom, że wyprawę opiszę jak najszybciej. Zamieszczam też tutaj ślad GPS całej wyprawy.

Miał być w podsumowaniu, ale jestem cały czas w rozjazdach i nie wiem, czy do końca czerwca uda mi się dokończyć opis.


Dane wyjazdu:
78.67 km 04:18 h
18.30 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h

Mazury i dalej.... - dzień V

Czwartek, 19 czerwca 2014 · dodano: 01.07.2014 | Komentarze 9

Analizując prognozę pogody z przykrością stwierdziliśmy, że czwartek jest ostatnim pogodnym dniem na Mazurach. W piątek zapowiadało się załamanie pogody, a co za tym idzie komfort jazdy pogorszyłby się znacząco. Miało być zimno, wietrznie i deszczowo. Stąd decyzja, by skrócić nasz pobyt i po przejechaniu czwartkowego etapu wracać do domków.
Tego dnia planowaliśmy dojechać przez Suwałki do jeziora Wigry, otoczyć je od wschodu i leśnymi duktami dojechać w okolice Augustowa.



Abovo bardzo mocno odczuła trudny poprzedniego etapu, dlatego tego dnia odpuściła pedałowanie. Za to było jej dane zetknąć się z miejscowym folklorem w Procesji Bożego Ciała. Naszym duszom zaoferowaliśmy uniesienia laickie, ale nie mniej poruszające. Do Suwałk dojechaliśmy bardzo szybko – trasa wiodła główną drogą, cały czas lekko z górki z wiatrem w plecy. W Suwałkach zdarzył się jedyny defekt (nasze rumaki spisywały się niezawodnie). Robert złapał gumę, ale szybka wymiana dętki nie spowolniła nas niemal wcale. Później, nadal asfaltem pojechaliśmy w stronę Starego Folwarku. Ja miałem ochotę odwiedzić Cimochowiznę, gdzie za czasów szkolnych spędziłem uroczy tydzień nad Wigrami, ale ponieważ zbytnio oddalilibyśmy się od szlaku, zarzuciłem ten pomysł.



Na pomoście w Starym Folwarku spędziliśmy z godzinkę, planując dalszą ścieżkę. Okazało się, że Garmin tym razem nie będzie zbytnio pomocny – okolice Wigier zostały potraktowane przez autorów mapy trochę po macoszemu. Korzystając z super dokładnej mapy zakupionej przez CSA udało się nam wytyczyć ścieżkę przez leśne dukty aż pod Augustów.
Ruszyliśmy przez lasy, tym razem częściej stając, by sprawdzić azymut. Zmęczeni ale uśmiechnięci dotarliśmy w końcu do Przewięzi, gdzie zakończyliśmy tegoroczną wyprawę.
Przy obiadku poczekaliśmy na Abovo i Jarka, którym udało się zwiedzić Klasztor nad Wigrami.
Zanim ruszyliśmy w powrotną drogę, rozpaliliśmy nad jeziorem ognisko i jedząc kiełbaski wspominaliśmy te pięć uroczych dni.


Do Częstochowy dotarliśmy o świcie.
A tutaj ślad GPS z naszej całej wyprawy:



Dane wyjazdu:
102.46 km 06:53 h
14.89 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h

Mazury i dalej.... - dzień IV

Środa, 18 czerwca 2014 · dodano: 01.07.2014 | Komentarze 2

Rano ruszyliśmy dalej. Patrząc na mapę, nic nie zapowiadało, że będzie to najdłuższy i chyba najbardziej męczący odcinek tej wyprawy. Tym razem w planie było zobaczenie Piramidy w Repie i Mostów w Stańczykach. Trudności wiązały się z tym, że ponad połowę dystansu omijaliśmy asfalty, a teren naprawdę zrobił się górzysty. Najlepiej oddawał to tekst CSA, gdy przejeżdżając przez jakieś miasteczko rzucił ciężko dysząc: „Co to k... jest? Karpacz?”. Wprost proporcjonalne do trudów tego etapu satysfakcję przynosiły walory otaczających nas krajobrazów. Było po prostu cudownie. Za Gołdapią, jadąc wąskimi ścieżkami i drogami zbliżyliśmy się do granicy Polsko-Rosyjskiej tak, że widać było słupy graniczne. A widoki... po prostu super. Przygotowując tegoroczną wyprawę martwiłem się, że po atrakcjach związanych z jazdą wybrzeżem, okazji do zachwytów może być nie za dużo. Totalnie się myliłem. Mazury i Pojezierze Suwalskie są wyjątkowo malownicze. Zdjęcia na pewno tego nie oddają w pełni, ale uwierzcie – warto tam jechać.















Nocleg tym razem zorganizował nam Jarek. Po początkowym stresie, gdy okazało się, że mamy spać w tzw. „szwedzkiej przyczepie” okazało się, że przyczepa jest nowiutka i w zupełności wystarcza na pomieszczenie naszej gromadki. Siedzieliśmy do późna w przeszklonym salonie i wspominaliśmy trudy i uroki tego dnia.