Info

avatar Jestem Mariusz z Częstochowy. Od 13 września 2010 r przejechałem 26520.74 kilometrów, głównie po asfalcie (dlatego tylko 2627.86 w terenie). Jeżdżę z prędkością średnią 17.64 km/h.
Więcej o mnie. button stats bizkestats.pl 2024 button stats bizkestats.pl 2023 button stats bizkestats.pl 2022 button stats bizkestats.pl 2021 button stats bizkestats.pl 2020 button stats bizkestats.pl 2019 button stats bizkestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy markon.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Dookoła Polski

Dystans całkowity:3504.55 km (w terenie 536.40 km; 15.31%)
Czas w ruchu:202:47
Średnia prędkość:17.28 km/h
Maksymalna prędkość:73.70 km/h
Suma podjazdów:4069 m
Liczba aktywności:40
Średnio na aktywność:87.61 km i 5h 04m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
110.91 km 07:16 h
15.26 km/h:
Maks. pr.:41.77 km/h

Wybrzeże i dalej... dzień III (Białogóra - Gdańsk)

Czwartek, 30 maja 2013 · dodano: 10.06.2013 | Komentarze 3

Rano wstaliśmy i ruszyliśmy w stronę wyjazdu z Białogóry na Dębki. Spojrzałem na mapę i zorientowałem się, że do Dębek prowadzi leśny dukt, to samo z Dębek do Karwi. Wolałem uprzedzić o tym chłopaków, jednocześnie próbując przekonać ich, że może tym razem teren nie będzie taki wymagający. Na szczęście zignorowali moje argumenty ;c). W ten sposób nie obejrzeliśmy przepięknego fragmentu wybrzeża, ale nie da się pogodzić wszystkiego. Przy naszej formule wyprawy - priorytetem staje się utrzymanie dziennych przebiegów. Może wybierzemy się tam jeszcze z rowerkami i większym zapasem czasu, by pokręcić się w tamtych okolicach.
Tak więc nie zahaczając o Dębki pojechaliśmy asfaltem przez Krokową do Karwi. Z Karwi do Jastrzębiej Góry i Rozewia. W Jastrzębiej Górze zrobiliśmy kilka fotek przy obelisku wyznaczającym najdalej wysunięty na północ skrawek Polski. Swoją drogą muszę doczytać, skąd to zamieszanie z Rozewiem i Jastrzębią Górą.



Podjechaliśmy także pod latarnię w Rozewiu.



Dalej Władysławowo. Tutaj zakład pracy mojej Mamy miał kiedyś domki kempingowe, gdzie spędziłem z rodzicami kilkakrotnie wakacje. Dziś po domkach nie ma śladu. Gospodarze remontują swój dom. A mam wspomnienie z czasu, gdy miałem kilka lat, że były to domki na pustej działce otoczonej niezagospodarowanym terenem. Nie zmieniła się tylko droga z charakterystycznych, dziurkowanych płyt betonowych.
Z Władysławowa wjechaliśmy na Półwysep Helski. Stąd przez chałupy, Jastarnię prowadzi ścieżka rowerowa do samego Helu. W Helu obiadek - pyszna rybka i godzinka lenistwa na plaży. Stąd mamy zaplanowaną "podróż morską" do Sopotu. Jeszcze miła niespodzianka. Okazało się, że w Gdyni długi weekend spędza mój kuzyn Artur z rodzinką. Dzieciaków nie udało im się namówić na przejażdżkę, ale Artur z Renatą spotkali się z nami w porcie i machali nam z nabrzeża, gdy ruszaliśmy w kierunku Sopotu. Dzięki za pamięć i do zobaczenia! :cP.



W Sopocie na molo już czekał na nas Tomek z rodzinką. Rzadko bywam w Gdańsku i nie mam okazji na częstsze spotkania z tamtejszą familią. Tym milej, że gdy tylko Tomek z Lucyną dowiedzieli się, że planujemy zawitać do Gdańska, zaprosili nas do siebie na nocleg.



Zanim do nich dojechaliśmy, pokibicowaliśmy chwilę zawodniczkom skoku o tyczce. Turniej skoków odbywał się u wejścia na molo przy Hotelu Grand.
Potem obowiązkowy spacer po Starówce.


Wszystkie fotki z wyprawy w GALERII

I tutaj temat, który na pewno wywoła dyskusję na forum. Osobiście nie jestem entuzjastycznie nastawiony do ścieżek rowerowych w miastach. W Częstochowie są one tak zorganizowane, że wolałbym już, żeby ich nie było. Nawierzchnia fatalna, co chwilę jakiś organizacyjny chaos. Łapię się na tym, że z radością jadę asfaltem, zanim z bólem serca "orientuję się", że miasto uszczęśliwiło mnie w tym miejscu ścieżką. No a w Gdańsku... Szok!
Z Sopotu do Gdańska Brzeźno przemknęliśmy jak autostradą (mimo ograniczenia do 10 km/h) ;c). Piesi idą ładnie chodniczkiem. Mamy pouczają dzieci, że to ścieżka rowerowa i nie wolno tam chodzić. Na ścieżce, gładkiej jak stół, tylko rowerzyści i rolkarze. Jestem w szoku, że na rolkach tak da się zasuwać. Ciężko ich było wyprzedzać. Tłumy ludzi na rowerach i widać, że to ich królestwo. Skrzyżowania ścieżek rowerowych w formie ronda, przejazdy przez jezdnie bez zmiany rodzaju nawierzchni... Super! Brawo Gdańsk!
Tak dojechaliśmy na nocleg. Kolacja z rodzinką, zeszło nam do 2.00.
Tomku, Lucynko... Dziękujemy za przemiłą gościnę i zapraszam do Częstochowy :c).

Dane wyjazdu:
118.06 km 08:13 h
14.37 km/h:
Maks. pr.:43.67 km/h

Wybrzeże i dalej... dzień II (Rowy - Białogóra)

Środa, 29 maja 2013 · dodano: 10.06.2013 | Komentarze 3

Poranek w Rowach napawał optymizmem. Słońce świeciło pięknie, i choć chłodek skłonił chłopaków do wskoczenia w długie spodnie, ja zaufałem prognozom i nie żałowałem decyzji. W Rowach wjeżdżamy w Słowiński Park Narodowy i kierujemy się nadmorskim szlakiem po północnym brzegu Jeziora Grodno i południowym Jeziora Dołgie Wielkie w stronę Latarni Morskiej w Czołpinie. Droga przez las na początku jest przyjemna, ale coraz bardziej daje się we znaki.



W jednym momencie gubimy szlak, ale dzięki Garminowi odnajdujemy się szybciutko. Odnajdujemy się tylko po to, by przekonać się, że Czerwony Szlak Nadmorski w którymś momencie zaczyna powoli przypominać bagno. Brniemy przez około kilometr w głąb lasu, widząc, jak powoli ścieżka niknie wśród trawy, błota i wodnego rozlewiska.



Krótki postój i decyzja - wracamy do duktu i szukamy jakiejś drogi równoległej do szlaku. Problem w tym, że w Słowińskim Parku Narodowym poza szlakiem naprawdę ciężko znaleźć choćby ścieżkę. Do wyboru jest bagno, plaża, albo powrót...
Na szczęście po powrocie na dukt, po kilkuset metrach odwrotu dostrzegamy jadący przez łąki samochód Straży Leśnej. Samochód wskazał nam gdzie jechać, a ponadto, gdy udało nam się z leśniczymi zamienić słowo, dowiedzieliśmy się co się stało ze szlakiem. Tego roku bobry wzięły się ostro do roboty. Położyły drzewa przegradzając cieki wodne. To spowodowało, że szlak biegnący w okolicy latarni Czołpino i przez tereny na północ od Przybynina stał się zupełnie nieprzejezdny. Leśniczy sugeruje, byśmy ze Smołdzińskiego Lasu, gdzie wylądowaliśmy po przeprawie przez łąki (po granicy Parku Narodowego) jechali na Smołdzino i dalej na Główczyce, by asfaltem dotrzeć do Łeby.
Mimo życzliwej rady, jeszcze raz spróbowaliśmy (trochę przez mój błąd nawigacyjny ;c) wybrać bardziej malowniczy wariant i skierowaliśmy się na Kluki. W Klukach zatrzymujemy się przy dwóch obcojęzycznych rowerzystach, którym miejscowi próbują na migi wyjaśnić dalszą drogę. Marne mieli szanse by skorzystać ze wskazówek. Okazało się, że z Kluków żółty szlak jest zupełnie nieprzejezdny (a miałem bobry za przyjazne stworzenia). Sugerowali objazd przez Smołdzino Poligon, Żelazo, Równo do Główczyc i dalej już w stronę Izbicy.
Tym razem nie polemizowaliśmy z miejscowymi. Choć bólem napawał rzut oka na mapę. Z Kluków do Izbicy szlakiem wzdłuż Jeziora Łebsko mielibyśmy ze 6 km. Trasa asfaltem wydłużała się kilkakrotnie, jednocześnie tracąc walory poznawcze (?). Skąd znak zapytania? Okazało się, że nie do końca walory zostały zatracone. Pokonanie wzgórza pomiędzy Żelazem a Równem kosztowało nas wiele sił i pół godziny czasu nieplanowanego postoju potrzebnego na wymianę dętki w kole Maćka. Piach, korzenie, pot i łzy ;c).



Podczas naprawy koła pożegnaliśmy naszych nowo poznanych znajomych (Duńczyk i Anglik), którzy mieli wprawdzie poczekać przy najbliższym skrzyżowaniu, ale... pobłądzili. Zobaczyliśmy ich dopiero w Łebie, gdzie dotarli z półtorej godziny po nas.
Do Łeby dotarliśmy już bez przygód. Tam zjedliśmy pyszną rybkę i zobaczyliśmy jedyne podczas tego wyjazdu krople deszczu. Ulewny, ale trwający z 10 minut deszcz przeczekaliśmy kończąc posiłek.
Plan na dzień dzisiejszy zakładał nocleg jak najbliżej Karwi, a zrobiła się już 18.00. Wszyscy mamy dość terenu, chciałoby się jechać dalej już tylko asfaltem, co dawałoby szansę dojechania do Karwi przed nocą. Waldek mówił, Maciek przekonywał, zdrowy rozsądek podpowiadał, ale ja nie... Zacząłem patrzeć na mapę i coraz bardziej skłaniałem się, by nadmorskim szlakiem dojechać jeszcze do latarni Stilo. Chłopaki byli w opozycji, ale ja w jakimś sklepie zagadałem i dowiedziałem się: "Panie, piękny szlak. Było otwarcie ścieżki rowerowej. Jak kto bogaty, to meleksa pożycza i do Stilo jedzie..." Tekstem z Meleksem Waldek będzie mnie jeszcze długo prześladował. Możliwe, że jest jakaś ścieżka rowerowa po południowym brzegu Jeziora Sarbsko. Ta, którą jechaliśmy znowu można skomentować: piach, pot i łzy. Już wjeżdżając na nią widziałem, że pan ze sklepu przesadził ;c). Spytaliśmy jeszcze parkę jadącą z naprzeciw konno, czy ścieżka jest przejezdna. "Da się przejechać!" :cP. Zapomnieli tylko dodać: "...konno" :c(. Zafundowałem chłopakom 14 km piachu i korzeni. To był najbardziej męczący odcinek tej wyprawy. Na pociechę sobie dodam, że także jeden z najbardziej malowniczych. Szla rowerowy miejscami zbliżał się do samej plaży i prowadził wysokim klifem. Warto to zobaczyć, ale... trzeba przemyśleć, czy warto się tam pchać ;c).



O naszych nerwach niech świadczy, że nawet nie podeszliśmy tych kilkuset metrów pod latarnię. Bez słowa ruszyliśmy w stronę Sasina. Mnie pozostaje się cieszyć, że mnie chłopaki nie zamordowali :cP.
Dzięki mojemu fantastycznemu pomysłowi, na wysokości Stilo byliśmy k. 20.00. Noc zaczynała nas poganiać, a przed nami kawał drogi. Dlatego już szosą, przez Sasino, Choczewo pomknęliśmy w stronę Karwi. Nie zawitaliśmy do Lubiatowa, ale odpuściliśmy też dojazd do Karwi. Odbiliśmy na Białogórę i tam wjechaliśmy równo o 21.00, równo z zamykaniem lokalnego sklepiku. Chłopaki weszli na zakupy, a ja postanowiłem odkupić moje winy organizując nocleg. Przynajmniej to mi wyszło tego dnia. W małej knajpce zagadnąłem o tani nocleg i jeden z mężczyzn stojących przy barze zainteresował się tematem. Gdy mu opisałem nasze perypetie, zatelefonował do żony i w ten sposób udało nam się przenocować w Białogórze za 20 zł od osoby w naprawdę super warunkach. Zanim poszliśmy do pokoju, gospodarz zorganizował nam myjnię dla naszych rumaków, a następnego dnia, gdy się dowiedział, że poluzowała mi się jedna ze śrub przy rowerze, wcisnął mi w rękę klucz uniwersalny i za żadne skarby nie zgodził się bym mu go oddawał. Serdecznie pozdrawiamy i dziękujemy za wspaniałą gościnę. Nocleg możemy śmiało polecić, niestety nie pamiętam adresu - gdy ktoś przyjrzy się końcówce śladu, na pewno tam trafi. A może któryś z chłopaków zapisał adres, to nie omieszkam zrobić reklamy przemiłym gospodarzom :c).


Wszystkie zdjęcia z wyprawy w GALERII
To był bardzo męczący dzień. Na rowerach, z przerwami, spędziliśmy 12 godzin. Waldek korzystał z pulsometru, który po 8 godzinach zużył baterię, wskazując, że rowerzysta spalił 6000 kcal. Ale wieczorem, przy piwku, miło się wspominało nasze perypetie.

Dane wyjazdu:
37.22 km 02:11 h
17.05 km/h:
Maks. pr.:43.67 km/h

Wybrzeże i dalej... dzień I (Słupsk - Rowy)

Wtorek, 28 maja 2013 · dodano: 10.06.2013 | Komentarze 1

Po niespodziewanym zakończeniu ubiegłorocznej wyprawy dookoła Polski od razu padł pomysł, by kontynuować ją w miejscu, z którego zmuszeni byliśmy wracać do domów.
Tym razem Abovo nie mogła nam towarzyszyć - ale wiemy, że kibicowała nam cały czas. Do peletonu dołączył natomiast Maciek (CSA z Częstochowskiego Forum Rowerowego).
Tak więc we wtorek skoro świt obudził mnie budzik i szum ulewy za oknem. Lało tak, że zmieniliśmy pierwotny plan, by zebrać się w jednym miejscu i spakować rowery na samochód. Moja Koleżanka Małżonka ze zrozumieniem przyjęła, że musi wcześniej wykaraskać się z ciepłej pościeli. Pojechaliśmy najpierw po Maćka, a potem po Waldka i dalej z trzema rowerami do Lublińca.
Stamtąd o 6.30 odjeżdżał pociąg do Słupska. W strugach deszczu czekaliśmy na Dworcu. Z tego wszystkiego przy rozpakowywaniu rowerów zostawiłem gdzieś torebkę z kluczami i dętkami (tym razem nie odbiło mi się to czkawką - rower przetrwał wyprawę bez najmniejszego focha).
W pociągu czas nam się nie nudził. W przedziale dyskusje na przeróżne tematy, którym prym wiódł przesympatyczny przedstawiciel mass mediów, jadący na urlop z (też z rowerem) ;c).



W Słupsku wylądowaliśmy przed 16.00. Pogoda super - chmury i deszcz zostawiliśmy w Częstochowie. Ponieważ w zeszłym roku ostatni nocleg spędziliśmy w Ustce uznaliśmy, że to grzech spędzać dwie noce w jednej miejscowości. Szybko na rowery i przez Bydlino i Machowino w stronę Rowów. W drodze nasze rowery przywykły powoli do ciężaru na bagażnikach.
W Rowach podjechaliśmy pod pierwsze domki kempingowe, które pojawiły się w zasięgu wzroku. Krótkie negocjacje i udało nam się zamówić nocleg za 40 zł od osoby. Jak się później okaże, była to najwyższa stawka za nocleg, jaką zapłaciliśmy w tym roku. Natomiast w pierwszy dzień portfele były jeszcze dość pękate, więc nie stanowiło to problemu.



Po zorganizowaniu noclegu poszliśmy przywitać się z Morzem.


Wszystkie zdjęcia z wyprawy w GALERII

Gdy wróciliśmy, okazało się, że przed każdym domkiem stał grill, więc odpadł nam problem kolacji. Po krótkim posiedzeniu przy piwie i mapie, poszliśmy spać. Wyprawę czas zacząć...

Dane wyjazdu:
89.50 km 05:32 h
16.17 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h

Wybrzeże - dzień II

Niedziela, 3 czerwca 2012 · dodano: 05.06.2012 | Komentarze 6

Nic nie wskazywało, że ten dzień potoczy się tak pechowo. No, może nocna ulewa. Obudziłem się ok. 3.00, gdyż wydawało mi się, że ktoś chlustał wiatrami wody po oknach domku. Ale nie... to nikt złośliwy... Lało tak, że pogodziłem się z myślą o spędzeniu niedzieli na campingu w Kołobrzegu.
Jakaż była radość o 7.00 rano, gdy otworzyłem oczy. Na dworze piękne słońce! Tak piękne, że przez moment miałem w planie założenie letniego stroju rowerowego. Ten moment trwał do chwili, gdy wyszedłem na zewnątrz. Szybko zweryfikowałem pomysł i wskoczyłem w koszulkę termoaktywną i bluzeczkę z membraną :cP.
Po śniadanku ruszyliśmy we wspaniałych nastrojach. Było chłodno, ale mniej niż poprzedniego dnia chmur dawało szansę słoneczku ogrzewać powietrze. Tak więc, w miarę jak jechaliśmy zrobiło się naprawdę przyjemnie. Wiatr wiał nadal w plecy, ale delikatniej niż w sobotę (w sobotę było 10 m/s, a w niedzielę zaledwie 8 :cP). Ponieważ udało nam się wyjechać wcześniej, postanowiliśmy tego dnia jechać wolniej i trzymać się szlaku rowerowego, który na dojeździe do Kołobrzegu zapowiadał się na dobrze przygotowany. I faktycznie. Z Kołobrzegu wyjechaliśmy wspaniałą ścieżką rowerową, która biegnie pomiędzy plażą, a terenem dawnego lotniska wojskowego.



Martwiłem się o ten odcinek, gdyż z mapy wynikało, że będziemy go musieli pokonać plażą lub ruchliwą krajową 11-ką. Ścieżka jest naprawdę super - zrobiona z niefazowanej kostki brukowej - jedzie się jak po stole. A do tego tereny są bardzo malownicze - po jednej stronie wydmy, po drugiej bagna.



W Sianożętach miałem mały "powrót do przeszłości". Mogłem zrobić sobie fotkę na tle ośrodka, w którym poznałem moją Koleżankę Małżonkę ;c).



Dalej Ustronie Morskie, gdzie niestety skończyła się utwardzona ścieżka, ale trzymaliśmy się nadal szlaku rowerowego. Przez Pleśną dotarliśmy do Gąsek, gdzie w zamierzchłych czasach spędziłem wakacje z Rodzicami. Oczywiście zrobiłem fotkę na tle 50-metrowej latarni morskiej, ale moim telefonem wyszła bardzo kiepsko ;c).
Jechało się cały czas drogą gruntową, ale tego dnia postanowiliśmy nie spieszyć się, tylko rozkoszować ciepłem (słoneczko w końcu zaczęło radzić sobie z chłodem) i widokami. Na obiad stanęliśmy w Sarbinowie. Rybka była pyszna, humory dopisywały... I właśnie na wyjeździe z Sarbinowa mieliśmy przygodę, która zmusiła nas do skrócenia wyjazdu.
Jechaliśmy we troje - ja pierwszy z mapą, za mną Abovo, a na końcu Waldek. W którymś momencie, tuż za jednym skrzyżowań zorientowałem się, że droga wyrzuca nas wgłąb lądu, a chcieliśmy nadal jechać nadmorskim czerwonym szlakiem. Pluję sobie w brodę, że nie pojechałem dalej.
Zacząłem hamować, żeby stanąć i przyjrzeć się mapie. Abovo zatrzymała się za mną, ale Waldek, ponieważ nic nie wskazywało na mój manewr, akurat składał się do lemondki i na moment opuścił wzrok, a gdy się zorientował, że stajemy, chwycił odruchowo za lewy hamulec. Ja z przodu usłyszałem jedynie upadek. Okazało się, że Waldek poleciał przez kierownicę do przodu próbując ręką zamortyzować upadek. Zebrał się z ziemi, ale widać było, że mocno się poturbował. Bolała go lewa dłoń. Całe szczęście, że miał kask na głowie. Okazało się, że zewnętrzna powłoka jest pęknięta i na okularach też są ślady zetknięcia z asfaltem. Nawet nie chcę myśleć co by było, gdyby jechał bez kasku.
Od razu zaczęliśmy myśleć, jak najszybciej zorganizować pomoc medyczną, ale w Sarbinowie nie było przychodni. Waldek otrząsnął się szybko i powiedział, że możemy jechać dalej mimo bolącej go ręki. Powiadomiony telefonicznie Darek zaczął szukać placówki, gdzie można byłoby zrobić prześwietlenie. Okazało się, że w Ustce nie ma takiej możliwości. My najbliżej mieliśmy do Koszalina, ale tam też był problem z rentgenem. Waldek zarzekał się, że możemy dalej jechać i zastanowimy się w Ustce co dalej. Bratu zabronił wyjeżdżać nam na spotkanie - chciał dojechać do Ustki rowerem.
Tak więc zwiedzanie tego dnia się skończyło. Zafrasowani nacisnęliśmy mocniej na pedały i pojechaliśmy przez Mielno, Łazy, Dąbki, Darłowo.
Darek nie wysiedział w Ustce - wyjechał nam na spotkanie i złapał nas ok. 20 km przed celem. Waldek w tym czasie, z jedną ręką na kierownicy przejechał ponad 60 km. Cały czas mówił, że nawet jeśli się okaże, że ręka musi być usztywniona, to i tak chciałby jechać dalej.
W Ustce ustaliliśmy, że najbliższa placówka z czynnym rentgenem znajduje się w Słupsku. Pojechaliśmy tam razem samochodem. Diagnoza była gorsza, niż wszyscy zakładaliśmy. Nie tylko, że jedna z kości śródręcza jest złamana, to jeszcze jest przemieszczona - konieczny jest zabieg operacyjny. Waldek podjął decyzję, że woli poszukać specjalisty na Śląsku - nie został w szpitalu, ale wiadomo było, że nazajutrz będzie musiał wracać do domu. Abovo i ja długo się nie namyślaliśmy - sami dalej nie jedziemy - wracamy wszyscy.
Tak więc nazajutrz, po pożegnaniu z morzem, zmieniliśmy środek transportu i krążownikiem szos Darka wróciliśmy do Częstochowy.
Pech dopadł, ale...
Człowiek uczy się całe życie, ja na pewno wyciągnę wnioski z tej przygody. Dla naszej przyjaźni budujące jest to, że Waldek z troski o nas gotów był z ręką w gipsie kontynuować wyprawę. A z drugiej strony - żadne z nas, ani ja, ani Abovo (która Waldka i Darka poznała praktycznie dwa dni wcześniej), nie wahało się ni chwili, że bez Waldka jechać nie chcemy.
Tak więc - SZYBKIEGO POWROTU DO ZDROWIA, WALDKU!!!
... A jeśli los pozwoli, kolejny etap naszej wyprawy zaczynamy w Ustce ;c).



A tegoroczna wyprawa przebiegała tą trasą:



Dane wyjazdu:
125.50 km 06:42 h
18.73 km/h:
Maks. pr.:47.08 km/h

Wybrzeże - dzień I

Sobota, 2 czerwca 2012 · dodano: 05.06.2012 | Komentarze 1

Niestety. W tym roku nie udało nam się zrealizować planu przejechania rowerkami ze Świnoujścia na Hel. A wszystko tak pięknie się zaczęło.
Do peletonu dołączyła Abovo i brat Waldka - Darek. Darek nie do końca dołączył do peletonu, ale zaoferował wspierać nas w trasie pomocą i towarzyszyć nam samochodem. Udało nam się przygotować plan podróży, dogadać noclegi, trasę, wyszykować rowery i... Niestety, przez zbieg okoliczności zakończony urazem Waldka musieliśmy przerwać eskapadę po dwóch dniach pedałowania. Ale od początku...
W piątek wziąłem wolne, by móc bez pośpiechu ogarnąć wszystko przed wyjazdem. Czekać musieliśmy na Waldka, który musiał być tego dnia w pracy. Udało nam się wyjechać k. 17.00. Podróż minęła wesoło i bardzo szybko. O 1.00 udało nam sił wsiąść na prom w Świnoujściu i przed 2.00 spaliśmy smacznie na campingu.
Rano pobudka i miłe zaskoczenie. Prognozy straszyły deszczem, a za oknem, nieśmiało bo nieśmiało, ale z chmurami walczyło SŁOŃCE! Było zimno, wiał mocny wiatr (tu prognozy się nie pomyliły - wiał w plecy od zachodu :cP), ale deszczu nie było.



Zebraliśmy się szybko i pojechaliśmy na krótką sesję fotograficzną. Najpierw na falochron z wiatrakiem, który jest symbolem Świnoujścia (wg Waldka równie ważnym, jak budka w której w zeszłym roku jedliśmy przepyszne żeberka - niestety w tym roku przebudowa pasażu pochłonęła tą kulinarną atrakcję).



Z falochronu pojechaliśmy pod najwyższą na na polskim wybrzeżu latarnię morską.
Postanowiliśmy się trzymać jak najbliżej wybrzeża, ale ponieważ pierwsze dwa odcinki były zaplanowane na ponad 100 km, a Świnoujście opuściliśmy dopiero koło południa, woleliśmy korzystać z asfaltu. Gdyby ktoś jednak chciał odcinek pomiędzy Świnoujściem a Międzyzdrojami pokonywać szlakiem rowerowym (nadmorski oznaczony jest kolorem czerwonym i pokrywa się z międzynarodowym szlakiem rowerowym - R10) musi przygotować się na typowy "teren" (sprawdziliśmy to w zeszłym roku śpiesząc się na pociąg)
Wiatr wiał ostro, cały czas w plecy, więc szybko znaleźliśmy się w Międzyzdrojach. Fotek telefonem nie robiłem, ale na pewno u Abovo się jakieś znajdą :cP
Od Międzyzdrojów jechaliśmy cały czas drogą 102. Wcale nie jest to zły wybór.



Droga biegnie najpierw bardzo malowniczo przez Woliński Park Narodowy, a później bardzo blisko brzegu, przez wszystkie nadmorskie miejscowości. Co jakiś czas zajeżdżaliśmy na plażę, by przekonać się, że wiatr wieje tutaj ze dwa razy silniej, a temperatura jest kilka stopni niższa, niż na osłoniętej lasami szosie. Natomiast widoki na plaży - cudowne!



Przez Międzywodzie, Dziwnów, Pobierowo dojechaliśmy do Trzęsacza.
Tutaj zjedliśmy po rybce i zobaczyliśmy (powtórzę za przewodnikiem Polskie Szlaki Turystyczne) "jedne z najsłynniejszych ruin w kraju. Pozostałości XV-wiecznego kościoła stoją na skraju klifu. W momencie budowy świątynia była oddalona o 2 km od brzegu Setki lat niszczejącej działalności morza (abrazji), które podgryzało brzeg i przesuwało się wgłąb lądu, były przyczyną zniszczenia świątyni. Na początku XX wieku fragment budowli zabrało morze". (fotki u Abovo)
Wiatr na pomoście nad klifem był tak porywisty, że obawiałem się czy w ślad za budowlą w morze nie polecą nasze rowery. Udało się je utrzymać i zrobić kilka fotek. Podczas tej wyprawy nie miałem aparatu - zdjęcia robiłem telefonem - OTO ONE. Więcej PRZEŚLICZNYCH fotek z pewnością będzie w relacji Abovo :cP.
Dalej był Rewal, a potem przez mój błąd nawigacyjny szosa odrzuciła nas od wybrzeża, przez co minęliśmy Niechorze, gdzie można byłoby zobaczyć uznawaną za najpiękniejszą na polskim wybrzeżu latarnię morską. Trudno - może następnym razem. Gdy się zorientowaliśmy, że za głęboko w ląd się wbijamy, odbiliśmy w stronę miejscowości Pogorzelica. I tu, pomiędzy Pogorzelicą a Mrzeżynem, jest piętnastokilometrowy odcinek drogi, który na długo utkwi w naszej pamięci z dwóch powodów. Pierwszym są wyboje, które zmieniały jedynie fakturę - betonowe płyty przechodziły w granitowe otoczaki, szutry, a nawet kopny piach.



Gdy dojechaliśmy do końca drogi okazało się, że jest ona zamknięta bramą jednostki wojskowej i musieliśmy otoczyć ją kilkukilometrowym objazdem. Dawniej cała droga była na terenie jednostki wojskowej. Teraz biegnie wzdłuż ogrodzenia opuszczonych terenów wojskowych, a czynna jednostka znajduje się przy wylocie drogi w Mrzeżynie. Obecnie trwają prace nad budową ścieżki rowerowej.
I tutaj drugi powód dla którego ten odcinek utkwił mi w pamięci. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej dziewiczej plaży. Na przestrzeni kilkunastu kilometrów nie ma "żywego ducha".



Plaża leży pod wysokim na kilkanaście metrów klifem. Gdybyśmy mieli namioty, to z pewnością skrócilibyśmy dzienny odcinek i tam spędzili noc.



Przewodnik podaje, że "w Mrzeżynie 17 marca 1945 roku odbyły się pierwsze powojenne zaślubiny Polski z morzem".
Naprawdę warto było zobaczyć to miejsce, zanim jeszcze zostanie wykończona ścieżka rowerowa, która z pewnością przyciągnie tam setki ludzi. Będzie kontynuacją drogi rowerowej R10, która od tego miejsca jest naprawdę dobrze utrzymana. Od Dźwirzyna do Kołobrzegu wjechaliśmy ścieżką rowerową, która przypomina tą na nasz Olsztyn, a ciągnie się dalej, przez Kołobrzeg do Ustronia Morskiego. Ale o tym w następnym odcinku.
W Kołobrzegu dojechaliśmy na camping, gdzie już czekał na nas Darek. We czwórkę poszliśmy na (za-)dłuuuugi spacer w poszukiwaniu kolacji. Zmęczenie dało znać o sobie - zasnęliśmy w momencie.

Dane wyjazdu:
44.79 km 03:35 h
12.50 km/h:
Maks. pr.:30.47 km/h

Oder-Neise Radweg (dzień piąty)

Niedziela, 26 czerwca 2011 · dodano: 27.06.2011 | Komentarze 10

W niedzielę od rana zwiedzanie Świnoujścia. Waldek jest doskonałym przewodnikiem, spędzał tutaj za młodu niemal każde wakacje. Oprowadza po charakterystycznych miejscach i opowiada anegdoty sprzed lat.
Po zwiedzeniu latarni (tylko ja skusiłem się na pokonanie 300 schodów), jedziemy ścieżką rowerową do Międzyzdrojów. No... ta ścieżka przypomina szlaki znane z Jury Krakowsko-Częstochowskiej.
Z moich ustaleń wynika, że pociąg mamy o 18.15 z Międzyzdrojów - chyba muszę przestać tak bezgranicznie wierzyć w Internet. Okazuje się, że pociąg był podstawiony w Świnoujściu, kasjerka straszy, że nie ma w nim miejsc do przewozu rowerów (zupełnie odwrotne ustalenia miałem ze strony www z rozkładem jazdy). Na szczęście gdy pociąg wjeżdża tylko pierwsza pomyłka się potwierdza. Mimo, że łatwiej byłoby nam wsiąść do wagonu w Świnoujściu, to i tak udaje nam się zająć miejsca w przedziale "rowerowym", który na szczęście był wydzielony w pociągu.
Podróż powrotna z przesiadką w Katowicach. Zarówno w Katowicach, jak i w Częstochowie o mało nie zaspaliśmy. Na szczęście udało nam się uniknąć tego rodzaju przedłużenia podróży. W domu byłem o 7.00.

Podsumowując:
Fantastyczne 5 dni na rowerze!
Nowi znajomi z pasją!
Przejechane ponad 600 km!
Przebieg trasy:



... trzeba zaplanować kolejną eskapadę!

Kilka fotek z ostatniego dnia (pozostałe w GALERII):



Noc...



Zwiedzając Świnoujście



W Międzyzdrojach

Dane wyjazdu:
164.86 km 08:22 h
19.70 km/h:
Maks. pr.:40.59 km/h

Oder-Neise Radweg (dzień czwarty)

Sobota, 25 czerwca 2011 · dodano: 27.06.2011 | Komentarze 1

Sobota. Tego dnia popołudniu mieliśmy zanurzyć koła w Bałtyku. Wstaliśmy rano i pożegnaliśmy Mietka. Jemu do końca trasy w Szczecinie zostało kilkanaście kilometrów. Szybkie śniadanie w barze przy stacji paliw i w drogę. Tego dnia po raz pierwszy czuję napięcie w mięśniach. Dał w kość poprzedni wietrzny dzień zakończony stromymi podjazdami. Skoro poprzedni był wietrzny, to sobota była bardzo wietrzna. Od początku wiatr stara się, byśmy ten dzień długo wspominali. Jak już wspomniałem, wiatr podczas całej wyprawy wiał głównie z zachodu. Tego dnia mamy jechać "po trójkącie" - najpierw dość głęboko wbijając się na zachód, by później, w stronę Świnoujścia jechać z wiatrem. Humoru nie poprawia widok elektrowni wiatrowych, kręcących pełną parą i niemal zawsze zwróconych do nas agregatem. Do tego rano wychwyciliśmy pomyłkę w wyliczeniach, która poprzedniego dnia optymistycznie pozwalała nam myśleć o skróceniu czasu wyprawy o jeden dzień. Okazało się, że jadąc po zaplanowanej trasie, tego dnia musielibyśmy zrobić ok. 200 km. Z czego tylko ok. 50 km z wiatrem w plecy. I tutaj nieoceniona okazała się mapa Mietka, który żegnając się z nami pożyczył ją aby, jak to ładnie ujął, "była okazja by się jeszcze spotkać".
Mietku - mapę oddamy we wrześniu w Siewierzu ;c).
Patrząc na szlak zauważyłem, że przed miejscowością Anklam zbliża się on do miasteczka Kamp, gdzie zaznaczona jest przeprawa promowa przez odnogę Zalewu Szczecińskiego. Na jednym z postojów upewniliśmy się, że prom jest czynny i ma kosztować ok. 2 Euro. Ta przeprawa oszczędzała nam ok. 40 km, przy pierwszym spojrzeniu na mapę wydawało się, że oszczędza nam ze 100 ;c). Musieliśmy podkręcić tempo, gdyż nie wiedzieliśmy do której godziny prom kursuje. Udało się. Groblą wśród bagiennego rozlewiska dojechaliśmy do Kamp w momencie, gdy prom odpływał, co dało nam pół godziny by nacieszyć ucho koncertem zorganizowanym na przystani.
Na promie jeszcze jeden mały stresik. Okazało się że przeprawa kosztuje nie 2, ale 7,5 Euro za osobę + rower. Na szczęście Waldek miał "zaskórniaki" :cP
Gdy dotarliśmy na drugą stronę zalewu, do celu zostało nam już tylko ok. 20 km i to "z wiatrem".
Dotarliśmy do Świnoujścia!
Pamiątkowe fotki przy tablicy informacyjnej i wjazd na plażę. Zamoczenie w Bałtyku nóg i kół rowerów było oficjalnym zamknięciem wyprawy.
Wieczorem jeszcze szaszłyk na bulwarze i długi spacer plażą pod "Wiatrak" na falochronie. Nocleg spędziliśmy na kempingu.



Pożegnanie z Mietkiem



Pozytywne myślenie: wiatr może cieszyć (tylko czemu nie nas?) :c(



Dobrze wydane 7,5 Euro



Na mecie! My...



... i niezawodne "one". Rowery spisały się na medal!

Dane wyjazdu:
144.45 km 07:04 h
20.44 km/h:
Maks. pr.:40.59 km/h

Oder-Neise Radweg (dzień trzeci)

Piątek, 24 czerwca 2011 · dodano: 27.06.2011 | Komentarze 5

Niby wstaliśmy wcześnie, ale w związku ze śniadaniem (tym razem McDonald), na niemiecki brzeg rzeki dotarliśmy dopiero k. 8.00. Po wieczornych dyskusjach mamy szczery zamiar spróbować przeskoczyć na miejsce - do Świnoujścia. Nie wiem w jaki sposób nam to wyszło, ale z obliczeń wynikało, że będzie to nieco powyżej 200 km, czyli dystans do zrobienia. Ruszyliśmy szybszym tempem, co łatwe nie było... Wieczorem klimat sprzyjał śmiechom i odbiło się tym, że poranny klimat im nie sprzyjał ;c). Profilaktycznie pożegnaliśmy się z Mietkiem na jednym z krótkich postojów, ale kolejny raz przekonałem się, że każde 5 minut bardzo znacząco obniża średnią prędkość. Mietek jadąc swoim konsekwentnym tempem, co trochę nas doganiał. Ponadto pogoda przestała nas rozpieszczać... A może po prostu KTOŚ zlitował się nad nami i próbował dać nam do zrozumienia, że bezsensem jest forsowanie się pędem do celu. Co jakiś czas nadciągała chmura i przelotny opad. Przelotny, ale bardzo intensywny. Gdy mocno padało, przeczekiwaliśmy deszcz ukryci pod wiatami lub drzewami.
Podczas jednego z takich postojów Mietek nas nie dogonił. Zadzwonił jedynie, że zmienia dętkę i chyba nie uda się mu już nas dojść. Pojechaliśmy dalej.
W okolicy miejscowości Schwedt, w związku z remontem wałów, droga rowerowa wytyczona była objazdem. Tutaj pojawiły się pierwsze podjazdy z prawdziwego zdarzenia. Szlak wiódł przez wzgórza porośnięte zbożem, po betonowych płytach. Objazd liczył kilka kilometrów. W samą porę wróciliśmy na szlak. Gdy zjechaliśmy do miasta okazało się, że nadciąga wielka czarna chmura, której towarzyszy głuchy pomruk burzy. Szybko schowaliśmy się w przeuroczej knajpce i wykorzystaliśmy nabyte poprzedniego dnia umiejętności językowe, zamawiając kawę i kiełbaskę z sałatką ziemniaczaną. Schowani w cieple oglądaliśmy przez okno ulewę, która gdyby zastała nas w otwartym terenie mogła zmyć nam uśmiechy z twarzy. Ponieważ jestem niepoprawnym optymistą, nie omieszkam dostrzec pozytywu - moje nowe sakwy "na szóstkę" zdały test na wodoszczelność! ;c). Zatelefonowaliśmy też do Mietka. Znalazł schronienie przed deszczem, nie tak komfortowe jak nasze, ale pozwalające wymienić drugi raz dętkę. Okazało się, że naprawiając pierwszego kapcia, nie zauważył szkła tkwiącego w oponie.
Przy kawie doszliśmy do wniosku, że jednak nie ma szans pokonać dystansu do końca. Przerw było zbyt dużo, pogoda tego dnia niepewna. Postanowiliśmy trzymać się pierwotnego planu i zjechać na nocleg do Kołbaskowa.
Przebieg trasy tego dnia: Kustrin-Kietz (Kostrzyń) - Gros Neuendorf - Oderberg - Schwedt - Gartz - Mescherin - Kołbaskowo.
Na końcowym odcinku dotarliśmy do jedynego znaczącego przewyższennia trasy - za miejscowością Gartz. Były tam długie podjazdy, złagodzone przepięknym parkowym krajobrazem wokół rekreacyjnej miejscowości Mescherin. Właśnie tutaj, na przewyższeniu trasy w miejscowości Staffelde, rzeka Odra wpływa całą szerokością do Polski i jej bieg nie odwzorowuje już granicy państwa. Zjechaliśmy ze szlaku i przez Neurochlitz wjechaliśmy do Kołbaskowa.
Tam dotarliśmy do kwatery i zatelefonowaliśmy do Mietka. On bardzo się ucieszył. Stwierdził, że ma problem ze zorganizowaniem noclegu w Niemczech i spróbuje do nas dotrzeć. Przeliczyliśmy trasę, okazało się, że omijając zakole w okolicach Mescherin, ma do nas ok. 20 km. Kolejną noc znowu spędziliśmy we trzech - nie tak łatwo się rozstać ;c).
Acha... byłbym zapomniał. W Kołbaskowie przy stacji paliw "Bliska" jest bar, w którym zjedliśmy przepyszną golonkę - ta potrawa "chodziła" za mną i Waldkiem od dwóch dni, a jakoś w Niemczech nie było okazji jej spróbować ;c).
Kilka fotek z tego etapu (wszystkie pozostałe są w GALERII



Pogoda nie zawsze rozpieszczała



Uchodzi... ale może jakoś ujdzie?



Parkowy klimat Mescherin.

Dane wyjazdu:
113.94 km 05:49 h
19.59 km/h:
Maks. pr.:50.86 km/h

Oder-Neise Radweg (dzień drugi)

Czwartek, 23 czerwca 2011 · dodano: 27.06.2011 | Komentarze 3

Po nocy przespanej w luksusowych warunkach (w porównaniu do zeszłej spędzonej w pociągu, po całym nieprzespanym dniu ;c), obudziliśmy się z wielkim zapałem do jazdy. Szybkie śniadanko i wyjazd po małych perypetiach związanych ze znalezieniem sklepu, gdzie można byłoby kupić płyny na drogę - w Święto Bożego Ciała jest to wyzwanie.
Tego dnia pokonujemy trasę: Guben (Gubin) - Neisemunde - Eisenhuttenstadt - Frankfurt - Kostrzyń nad Odrą.
Droga rowerowa coraz rzadziej prowadzi przez las, coraz częściej wzdłuż rzeki, po wale przeciwpowodziowym. Nadal asfalt, ciągle z górki, ale na otwartym terenie od czasu do czasu potrafi wiatr porządnie dmuchnąć z zachodu. Najtrudniejsze są odcinki, gdy trzeba jechać wprost na zachód - tutaj pomaga trochę formowanie zwartego peletonu i przebijanie się przez wiatr.
Niestety przegapiłem miejsce, gdzie Nysa Łużycka wpada do Odry, wzdłuż której wiedzie dalsza droga. Jak sama nazwa miejscowości wskazuje, jest to w okolicy Neisemunde. Jadąc dostrzegłem, że nad rzeką stoi większa grupa rowerzystów, ale dopiero po kilku kilometrach Mietek powiedział mi, że to tam rzeki się połączyły.
Wracając do rowerzystów - co trochę spotykamy obładowanych sakwami Niemców i bardzo naturalne jest tam pozdrawianie się w drodze. Mietek jednak stwierdził, że przesadzam i narzucił mi pewne ograniczenia, o których tutaj lepiej nie będę pisał ;c).
Po drodze z radością poznajemy lingwistyczne umiejętności Mietka. Dogaduje się z Niemcami bez problemu. Dzięki temu mamy okazję posmakować nowej potrawy - Wurst mit Kartofelsalad. Bardzo smaczna i niedroga, super odmiana po batonach, które poprzedniego dnia były podstawą mojego żywienia.
Dojeżdżamy w doskonałych nastrojach do Kostrzynia. Tutaj z kolei do Odry wpływa Warta. U jej ujścia znajduje się historyczny fort, strzegący w czasach napoleońskich przeprawy przez rzekę. Trwają w nim prace remontowe i z pewnością będzie tam uroczy zakątek.
Ponieważ był to najkrótszy wytyczony odcinek, chwilę wahamy się, czy korzystając z wczesnej pory nie wydłużyć go i spróbować urwać jeden dzień jazdy, na korzyść soboty spędzonej nad morzem. W końcu jednak postanawiamy zjechać na polską stronę rzeki.
Wjechaliśmy do miasta i znaleźliśmy kwaterę. Tego dnia zjedliśmy pizzę, którą telefonicznie zamówiliśmy wraz z... napojami ;c).
Wieczorem zastanawialiśmy się, czy nie udałoby się zrobić pozostałego dystansu na jeden skok, by spędzić dodatkowy dzień nad morzem. Położyliśmy się spać z nastawieniem, że spróbujemy...



A w głowach nam tylko jedno: JECHAĆ!



Swojski klimat - w Niemczech też trafiają się przemysłowe ruiny



Fort w Kostrzynie nad Odrą



W Niemczech benzyna droższa - lepiej zatankować po polskiej stronie ;c) -GALERIA-

Dane wyjazdu:
139.55 km 06:38 h
21.04 km/h:
Maks. pr.:41.67 km/h

Oder-Neise Radweg (dzień pierwszy)

Środa, 22 czerwca 2011 · dodano: 27.06.2011 | Komentarze 5

Udało się!
Eskapada, której pomysł ponad rok temu rzucił Waldek, wreszcie doszła do skutku.
Po 2.00 spotkaliśmy się na Dworcu PKP i zapakowaliśmy rowery do pociągu. W przedziale kilka słów z rowerzystami jadącymi chyba z Koluszek (okazuje się, że z Warszawy. Pozdrawiam izkę :cP), by poszaleć na "góralach" w Szklarskiej Porębie. My we Wrocławiu mamy przesiadkę - jest czas na wypicie kawki i... poznanie Staśka z Bogatyni, który właśnie wraca z rowerowej wyprawy po zwiedzeniu Sandomierza, Krakowa, Częstochowy - opowiadania wystarczyło na całą drogę do Zgorzelca. We trzech wsiadamy do pociągu i przy upychaniu rowerów poznajemy kolejnego rowerzystę - Mietka z Katowic.
Okazuje się, że Mietek ma plan podobny do naszego. Chce przejechać Oder-Neise Radweg ze Zgorzelca do Szczecina.
Rozmowa w pociągu tak się miło klei, że postanawiamy przynajmniej na początku trasy ruszyć razem. W podróży pierwszy mały zgrzyt - okazuje się, że w Częstochowie sprzedano nam bilety niehonorowane przez tamtejszego przewoźnika i musimy zapłacić dodatkowo za przejazd. Część z pieniędzy udało się odzyskać po powrocie do Częstochowy - reputacja PKP została uratowana.
W Zgorzelcu żegnamy się ze Staśkiem i we trzech przejeżdżamy na niemiecki brzeg Nysy i zaczynamy pedałować: Gorlitz (Zgorzelec) - Rothenburg - Bad Muskau - Forst - Guben (Gubin).
Po wyjechaniu z Gorlitz, trasa przez kilka kilometrów wiedzie przez małe miejscowości, by w którymś momencie wprowadzić nas w lasy i pola. Zwolennicy MTB nie byliby jednak zachwyceni, za to szosowcy - jak najbardziej ;c). Trasa cały czas jest asfaltowa. Ma szerokość ok. 4 m (w stylu ścieżki na Olsztyn). Zakazany jest na niej ruch pojazdów silnikowych, z chyba z wyjątkiem maszyn rolniczych dojeżdżających do pól. Także w większych miastach jest poprowadzona tak, by izolować rowerzystów od pozostałych uczestników dróg. Jedynie w małych miasteczkach od czasu do czasu biegnie lokalnymi uliczkami. Jest płasko, bez większych podjazdów czy zjazdów, a nawierzchnia super. Krajobraz bardzo urozmaicony - lasy, pola, małe i większe miasteczka.
Późnym popołudniem dojeżdżamy do Guben i przeskakujemy na polski brzeg Nysy na nocleg, który Waldek zarezerwował w Domu Turysty. Pod względem organizacyjnym Waldek spisał się na medal. Dobrze, że to nie ja zamawiałem noclegi, bo biorąc pod uwagę zawirowanie z biletami PKP, moglibyśmy być zmuszeni nocować "pod chmurką" ;c).
Dotychczas nie zamieszczałem na bikestats.pl fotografii, ale chyba czas to zmienić.



Na granicy w Zgorzelcu



W trasie... (dostęp do całej galerii, po kliknięciu w link pod następnym zdjęciem)



Przed Domem Turysty w Gubinie -GALERIA-