Info

avatar Jestem Mariusz z Częstochowy. Od 13 września 2010 r przejechałem 26991.98 kilometrów, głównie po asfalcie (dlatego tylko 2785.86 w terenie). Jeżdżę z prędkością średnią 17.58 km/h.
Więcej o mnie. button stats bizkestats.pl 2025 button stats bizkestats.pl 2024 button stats bizkestats.pl 2023 button stats bizkestats.pl 2022 button stats bizkestats.pl 2021 button stats bizkestats.pl 2020 button stats bizkestats.pl 2019 button stats bizkestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy markon.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wyprawy

Dystans całkowity:6538.47 km (w terenie 1326.40 km; 20.29%)
Czas w ruchu:392:19
Średnia prędkość:16.67 km/h
Maksymalna prędkość:73.70 km/h
Suma podjazdów:7782 m
Maks. tętno maksymalne:158 (85 %)
Maks. tętno średnie:106 (57 %)
Suma kalorii:3548 kcal
Liczba aktywności:90
Średnio na aktywność:72.65 km i 4h 21m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
53.28 km 03:21 h
15.90 km/h:
Maks. pr.:49.50 km/h

Mazury 2019 - dzień I

Sobota, 25 maja 2019 · dodano: 15.07.2019 | Komentarze 0

Tym razem naszą rodzinną wyprawę z rowerami zaplanowaliśmy na końcówkę maja. Miesiąc wcześniej podjąłem heroiczną próbę zdobycia biletów, które pozwoliłyby dowieźć 6 rowerów koleją do Olsztyna i umożliwiły powrót z Suwałk. Udało się... połowicznie. Nie wiem jak to jest zorganizowane, że mimo iż w pociągu są miejsca do przewozu rowerów, nigdy nie udaje się kupić kompletu dla wszystkich. Tym razem podróż do Olsztyna miała przebiegnąć bez stresów. Na powrót z Suwałk udało się zdobyć tylko 4 bilety rowerowe. Tym razem postanowiliśmy jednak nie dzielić się na dwa składy zakładając, że trafimy na sympatycznego konduktora, który nie wyrzuci nas z pociągu.
I wreszcie nadszedł ten dzień. Pakowanie nie sprawia nam już problemów i bezproblemowo mieścimy się w dwa zestawy sakw. Z Michałem i Olą spotkaliśmy się przy basenie na Niepodległości, Waldek z Wiolą dołączyli do nas na Dworcu. Podróż pociągiem minęła nam bardzo grzecznie, bez śpiewów, ale do Olsztyna dotarliśmy w doskonałych humorach i pełni zapału do pedałowania. Pogoda wprawdzie była bardziej wiosenna, niż letnia, ale mieliśmy nadzieję, że brak upałów będzie nam tylko sprzyjał, a wiatr będzie wiał tylko w plecy.
Ruszyliśmy w kierunku miejscowości Lutry. Tym razem znowu zaufaliśmy Garminkowi, który mimo kilku psikusów jakie nam zafundował, dawał rękojmię, że trasa minie wszystkie ruchliwe odcinki (chociaż może czasami zahaczyć o bagna i brody rzek ;c). Tym razem nie było tak źle - jechaliśmy sobie spokojnymi asfaltami, szutrami i czasami leśnymi ścieżkami ciesząc oczy otaczającą nas przyrodą i sielskim krajobrazem. Zdarzyły się pierwsze podjazdy, które sprawiają, że rowerowe wypady na Mazury można zaliczyć do przygód górskich. Zdarzył się pierwszy odcinek, gdzie ze względu piach i stromy podjazd zmusił nas do schodzenia z rowerków od czasu do czasu.
Tego dnia mieliśmy zaplanowany nocleg w Lutrach. Znaleźliśmy pensjonat, który kiedyś był lokalem organizującym pewnie wielkie wesela, z plenerowym otoczeniem, które pamiętało czasy świetności. Dzisiaj w "sali balowej" złożyliśmy nasze rowery i rozlokowaliśmy się po skromnych pokoikach. Z rozmowy z gospodarzami wynikało, że... młodzi ludzie wyjechali za pracą i restauracja straciła rację bytu. Udało nam się znaleźć sklepik i zrobić zakupy na kolację i niedzielne śniadanie. Potem zeszliśmy na brzeg jeziora i do zachodu słońca raczyliśmy się wrażeniami z pierwszego dnia i... i czymś tam jeszcze. To był naprawdę fajny dzień...




Kategoria Rodzinnie, Wyprawy


Dane wyjazdu:
50.97 km 03:09 h
16.18 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h

Rodzinnie: Gdańsk - Olsztyn (dzień V)

Środa, 30 maja 2018 · dodano: 17.07.2018 | Komentarze 0

Ostatni dzień jazdy... Zaczęło się od urokliwego przejazdu po wzgórzach porośniętych lasem i otoczonych polami i łąkami, a później dalej w stronę Olsztyna. Pogoda super, tylko jechać. Do Olsztyna dojechaliśmy w miarę wcześnie. Był nawet pomysł, żeby kolejny dzień spędzić nad wodą, ale okazało się, że do najbliższej plaży jest spory kawałek, a my zamknęliśmy rowery na bezpieczny nocleg. Pozostał nam spacer po Starym Mieście, obiadek w greckiej restauracji i wieczorna impreza w pokoju. Miłym akcentem było wypatrzenie jubilera, u którego wieki temu wybrałem pierścionek zaręczynowy ;c).
Od razu opiszę dzień kolejny, bo rowerowo zawierał tylko dojazdy do/z dworca i grzech nań poświęcać wpis na bikestats osobny.
Podróż pociągiem minęła spokojnie. Tym razem mieliśmy wykupione bilety na wszystkie rowerki. Na wejście był delikatny zonk, bo się okazało, że inni rowerzyści nie mieli wykupionych i pozajmowali zarówno wieszaki, jak i nasze miejsca siedzące. Z wieszakami nie walczyliśmy, ale miejsca siedzące udało nam się wynegocjować.
Częstochowa powitała nas piękną pogodą, która... na wysokości ogródków działkowych przy Bór - Wypalanki przekształciła się w oberwanie chmury. Zanim dojechaliśmy pod nasz blok, byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Tym bardziej mnie zdenerwowali Michał z Olą, bo nie chcieli wejść się osuszyć. Jedynie Waldek z Wiolą uniknęli prysznica - okazało się, że lało tylko w naszej okolicy.
Ale wyprawa - jak zwykle - SUPER!

P.S.
Moja Ania jechała w tym roku na rowerku wyposażonym w elektryczne wspomaganie i... był to strzał w dziesiątkę. Ania obawiała się trochę podjazdów, których na Warmii i Mazurach jest chyba... więcej niż w górach ;c). Rower z elektrycznym Turbo spisywał się super. W warunkach naszej wyprawy przejeżdżał dwa dni bez ładowania (ponad 110 km). Ładowarka działała nocą przez ok. 8 godzin i znowu można było pokonywać taki dystans. Wyczulona moimi radami Ania coraz sprytniej posługuje się przerzutkami, co wydatnie poprawia ekonomikę jazdy. Dla ludzi, którzy obawiają się, że odstają kondycyjnie od reszty peletonu - gorąco polecam tego typu konwersję roweru. To był bardzo dobry zakup.


Dane wyjazdu:
49.00 km 02:46 h
17.71 km/h:
Maks. pr.:46.90 km/h

Rodzinnie: Gdańsk - Olsztyn (dzień IV)

Wtorek, 29 maja 2018 · dodano: 17.07.2018 | Komentarze 0

Pożegnanie z przyjaciółmi nie było tak wylewne jak zwykle z dwóch powodów. Po pierwsze nie było ich rano w domu - musieli iść do pracy, a po drugie - nie było ostateczne, ale o tym później. Natomiast gospodarzy godnie zastąpiły ich Córy. Zjedliśmy razem śniadanie i ruszyliśmy dalej. Tym razem planowaliśmy wcześniej dojechać na miejscówkę w Kretowinach i skorzystać ze słońca nad brzegiem jeziora Narie. Ciężko mi się opisuje drogę, bo minęło już sporo czasu, a ja pamiętam jedynie, że na Warmii i Mazurach jest po prostu pięknie. Drogi którymi jechaliśmy są mało uczęszczane, często zjeżdżaliśmy na szutry i ubite drogi gruntowe. Raj dla turystów rowerowych. Skwar tego dnia był naprawdę okrutny, tym większe oczekiwania mieliśmy co do popołudniowego plażowania.
Nocleg w Kretowinach rezerwowaliśmy podczas krótkiego postoju w trasie. Gospodarz obiecał podjechać i przygotować go w ciągu godzinki (widocznie byliśmy pierwszymi gośćmi w tym roku). Domek był na sporej górce, ale za to przytulny i z miejscem na grilla. Miało to znaczenie, bo gdy dojechaliśmy w końcu na plażę, pomyśleliśmy sobie, żeby zaprosić do nas Przyjaciół z Dobrego Miasta. Dla nich to tylko 40 minut samochodem. Poleżeliśmy na plaży, wykąpaliśmy się i gdy ekipa była już w komplecie wróciliśmy na wieczorne pogaduchy do domku. Siedzieliśmy do późnej nocy, atakowani przez komary (żeby nie było, że było, że sama słodycz nas spotyka).


Dane wyjazdu:
54.52 km 03:24 h
16.04 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h

Rodzinnie: Gdańsk - Olsztyn (dzień III)

Poniedziałek, 28 maja 2018 · dodano: 17.07.2018 | Komentarze 0

Rano dzień rozpocząłem od naprawienia opony. Potem szybkie śniadanko w towarzystwie Sublokatora. Okazało się, że miejscówkę na wyłączność udało nam się załatwić tylko dlatego, że pracownik lasów państwowych, który wynajmuje tam stale pokój, wyjechał na weekend. Ale dzięki temu usłyszeliśmy wiele ciekawego na temat szacowania drzew pod kątem wycinki itp. Bardzo edukacyjne śniadanie. Po śniadaniu wsiedliśmy na rowery i potoczyliśmy się w stronę Sanktuarium w Krośnie. Plan budowli był wzorowany na budynku sanktuarium w Świętej Lipce i obiekt robi naprawdę duże wrażenie. Tym razem uznałem mój strój za zbyt swobodny i nie wchodziłem do środka, ale zrobiłem kilka fotek na zewnątrz.
Było bardzo gorąco, pojechaliśmy dalej w kierunku Ornety. Tego dnia mieliśmy zaplanowany nocleg u Przyjaciół w Dobrym mieście. Czekał nas wieczór przy grillu i pogaduchach. Ale na razie pedałowanie. W Ornecie zjedliśmy pyszny obiadek. Podczas długiego przejazdu aleją wśród łąk Michał nie omieszkał uruchomić drona, którego jakoś przemycił w sakwie. Tak więc z tej wyprawy będziemy mieć nie tylko zdjęcia, ale i filmy... LOTNICZE!
Do Dobrego Miasta dojechaliśmy wczesnym wieczorem i... było jak zawsze super! Spędziliśmy razem czas do późnej nocy wspominając dawne czasy i snując plany na przyszłość.


Dane wyjazdu:
67.88 km 04:24 h
15.43 km/h:
Maks. pr.:46.10 km/h

Rodzinnie: Gdańsk - Olsztyn (dzień II)

Niedziela, 27 maja 2018 · dodano: 17.07.2018 | Komentarze 0

Poranek w Krynicy Morskiej. Poprzedniego dnia sprawdziliśmy, że statek przez Zalew Wiślany odpływa k. 11.00. Tak więc zjedliśmy śniadanko, obładowaliśmy rowery i na przystań. Kupując bilety wysłuchaliśmy opowieści o historii i planach dotyczących Zalewu Wiślanego. Rejs trwał ponad pół godziny. Od Kapitana dowiedzieliśmy się jeszcze, że warto po zejściu z pokładu w Tolkmicku odwiedzić "Święty Kamień", który wyrasta tuż przy brzegu Zalewu kilka kilometrów od Tolkmicka. Ponieważ tegoroczna wyprawa nastawiona była na "systematyczność posiłków", a akurat mijało 3 godzinki od śniadania, zakupiliśmy w sklepie kiełbaski i skrzydełka kurczaka i postanowiliśmy zrobić sobie mały biwak przy zachwalanym kamieniu.
Dotarcie na miejsce było naprawdę kłopotliwie. Zejście na plażę prowadziło przez zabłocony wąwóz (w nocy musiało mocno padać) i nie napawało optymizmem jeśli chodzi o powrót. Natomiast piknik na plaży był super. Posiedzieliśmy tam ponad 2 godziny, było ognisko, moczenie stóp w Zalewie, opalanie... Pełen luz.
Ani się zorientowaliśmy, gdy minęła 15.00 i trzeba było naprawdę się zwijać, żeby tego dnia dojechać w okolice Pieniężna. Po wypchnięciu rowerów z powrotem na drogę, ruszyliśmy leśnymi duktami.
Tego dnia zaszła jedyne na wyprawie, niezamierzone rozerwanie peletonu. Już na asfaltowej jezdni Michał mknąc z góry nie dosłyszał, jak nawołujemy, żeby się zatrzymał i pomknął w stronę Fromborka główną drogą. My odbiliśmy w bok i minęliśmy Frombork kierując się w stronę Pieniężna. Michał dogonił nas na trasie, ale przez to zawirowanie miał w nogach kilka kilometrów więcej od reszty ekipy.
Wieczór się zbliżał, a do Pieniężna było cały czas daleko... Po drodze nie widzieliśmy sklepu, zerowe szanse, żeby coś zjeść. Dopiero w Pieniężnie miał być sklep i restauracja. Waldek wypuścił się przodem przewidując, że możemy nie zdążyć zrobić zakupów. Gdy dojechaliśmy pod Biedronkę, stał przed sklepem z zakupami zastanawiając się, czy byłby w stanie zabrać się z bagażami, gdybyśmy nie zajeżdżając do Pieniężna pojechali prosto na kwaterę. Nie tym razem - postanowiliśmy się nie rozdzielać i dzięki temu bez problemu spakowaliśmy zakupy. Do "agroturystyki" w której zamówiliśmy nocleg musieliśmy wrócić kilka kilometrów, ale pojechaliśmy boczną drogą (opisaną znaczkami GreenVelo).
Na ostatnim odcinku drogi zauważyłem, że uchodzi mi powietrze z tylnego koła. Miałem delikatnego stresika, czy nie jest to związane z moim luźnym podejściem do spraw zużywania się opon - bo już w pociągu zaczęły się pytania typu: dlaczego na wyprawę jedziesz na "slickach"? Na szczęście (jeśli chodzi o moje sampoczucie) okazało się, że winnym nieszczelności był metalowy kolec - o czym przekonałem się następnego dnia.
Część z nas wystraszyła się trochę na wejście, gdyż podwórze agroturystyki było bardzo "rolnicze". Natomiast miejscówka przekroczyła najśmielsze oczekiwania. Przemili gospodarze uraczyli nas poczęstunkiem - pełnym garem rosołu i butelczyną księżycówki -niebo w gębie. Dlatego agroturystykę "U Farmera" w Brzostkach szczerze polecamy nie tylko rowerzystom.


Dane wyjazdu:
69.52 km 03:58 h
17.53 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h

Rodzinnie: Gdańsk - Olsztyn (dzień I)

Sobota, 26 maja 2018 · dodano: 17.07.2018 | Komentarze 0

Minął rok... I znowu na miesiąc przed planowaną wyprawą spróbowałem kupić bilety kolejowe na przejazd naszej ekipy z rowerami do Gdańska. Chyba spóźniłem się odrobinę, bo udało się zorganizować bilet na 4 rowery. Żeby zwiększyć nasze szanse negocjacyjne z konduktorem, dokupiłem dwa bilety na "nadbagaż" zakładając, że najwyżej rozbierzemy dwa rowery na elementy pierwsze i tak czy inaczej nie damy się wygonić z pociągu.
Obawy okazały się niepotrzebne. W dniu wyjazdu spotkaliśmy się w sześcioro na dworcu, do pociągu weszliśmy bez problemu. Okazało się, że wagon jest pełen rowerów (a większość rowerzystów nie miała biletów). Tak więc konduktor nie robił żadnych problemów i bez żadnej dopłaty dojechaliśmy do Gdańska.
Wysiedliśmy na dworcu, szybka toaleta poranna i w drogę. Tego dnia czekał nas przejazd do Krynicy Morskiej. Pogoda, jak zwykle na naszych wyprawach rozpieszczała, chociaż zapowiedź burzy powodowała, że tego dnia jechaliśmy dość szybkim tempem, żeby ograniczyć do minimum ewentualność jazdy w deszczu. Unikaliśmy mocno uczęszczanych dróg, nie bojąc się nadłożyć kilometrów. Rowerzystów spotykaliśmy mniej niż zwykle. Chyba skwar spowodował, że na rowery siedli jedynie Ci, którzy musieli tego dnia kręcić do celu.
W Krynicy znaleźliśmy super miejscówkę - domek kempingowy położony blisko Zalewu. Na kolacyjkę poszliśmy do lokalu z zaadaptowanym kutrze. Tańców tego dnia nie było, ale zasypialiśmy w dobrych humorach. Wyprawa rozpoczęta.


Dane wyjazdu:
69.75 km 03:50 h
18.20 km/h:
Maks. pr.:53.90 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień VII

Piątek, 16 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 1

Obudziliśmy się z delikatnym żalem – przed nami ostatni dzień jazdy. Przez wszystkie poprzednie dni mieliśmy piękną słoneczną pogodę. Tego dnia mieliśmy świadomość, że może nas delikatnie zmorzyć. Pożegnaliśmy się z właścicielką pensjonatu i ruszyliśmy w kierunku Krosna. Tego dnia trasa przebiegała tak: Rymanów - Krosno - Tarnowiec - Jasło – Biecz.
W Jaśle zastaliśmy jakieś święto z przemówieniami i paradą przy akompaniamencie górniczej orkiestry. Przecisnęliśmy się powolutku do rynku i spędziliśmy tam kilka chwil. Zaczęło delikatnie mżyć, ale rozsądnie dzieląc czas pomiędzy jazdę i krótkie posiedzenia udało nam się uniknąć przemoczenia ciuszków. Dopiero na 20 km przed Bieczem rozpadało się na dobre. Nasz peleton delikatnie się podzielił. Przemo z Agą pojechali mimo ulewy dalej, a pozostała gromadka zostaliśmy pod wiatą przystankową, którą w krótkiej przerwie pomiędzy potokami z nieba zamieniliśmy na ogrodową altanę. Udało nam się przeczekać ulewę i gdy deszcz osłabł pojechaliśmy dalej. Z lekka przemoczeni dotarliśmy do Biecza, gdzie kończyła się nasza rowerowa przygoda. Ale przed nami był wieczór, podczas którego już bez stresu, że rano trzeba wsiadać na rower mogliśmy powspominać te kilka fantastycznych dni. Posiedzieliśmy do późnej nocy.
Rano szybkie śniadanie, które jeszcze nabrało prędkości, gdy się okazało, że nasz transport już czeka pod budynkiem. Pakowanie rowerów, ekipa do busa i… Tak skończyła się nasza bieszczadzka przygoda.
To był naprawdę super etap. Towarzystwo super, szlak bardzo malowniczy, organizacyjnie temat dopięty na ostatni guzik. Chciałbym bardzo podziękować Abovo, Gagarowi, Voitowi, Lady Adze, Przemo i Marcusowi za ten cudowny tydzień!
I wszystkie te pozytywy przyćmiewał jeden mankament – nie było Waldka. Może się okazać, że dzięki temu przejadę jeszcze raz tą ścieżką – wszak zaczynaliśmy tą podróż we dwóch, nie dam mu zaliczyć 500 km wagarów. Czyżby za rok powtórka???



A tutaj zapis całej trasy :c)


Dane wyjazdu:
93.57 km 05:21 h
17.49 km/h:
Maks. pr.:63.70 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień VI

Czwartek, 15 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Ruszyliśmy z rana. Tego dnia mieliśmy kontynuować przejazd przez Bieszczady, zahaczając o bardziej znane miejscowości – Komańczę, Cisnę. A cała trasa: Kalnica - Cisna - Komańcza - Bukowsko – Rymanów.
Piękne widoki rekompensowały trudy drogi. W doskonałych humorach dojechaliśmy do Cisnej, gdzie akurat kończyło się biegowe święto. Cały tydzień maratonów górskich uwieńczonych słynnym Biegiem Rzeźnika. Markus spotkał w Cisnej znajomych, którzy wystartowali w zawodach. Miło było posłuchać, jak nam zazdroszczą wyprawy ;c).
W Cisnej zawitaliśmy do słynnej „Siekierezady”, gdzie pod czujnym okiem bieszczadzkich zakapiorów posiedzieliśmy chwilę przy isotonicu, a mnie udało się znaleźć bankomat.
Wyjechaliśmy z Cisnej drogą, która cierpliwie pięła się w górę. Dłuższy kawałek jechaliśmy wzdłuż torów bieszczadzkiej kolejki wąskotorowej. Na którymś z łuków był taras widokowy. Świetna okazja, żeby przystanąć na moment i złapać oddech. Z tarasu był piękny widok, więc weszliśmy na górę, by jeszcze bardziej nacieszyć oczy. Na górze spotkaliśmy dwóch biegaczy. Od słowa do słowa okazało się, że byli to zwycięzcy tegorocznej edycji Biegu Rzeźnika. Pozdrawiamy ich serdecznie i gratulujemy! Oni wsiedli sobie w auto i pojechali, a my znowu na rowery. Kolejne cerkiewki, kolejne łąki, widoki naprawdę przepiękne. Tak wjechaliśmy do Komańczy. W moim sercu ta miejscowość (no i Muczne) najbardziej zapadła mi w pamięć. To tutaj ponad 20 lat temu wysiedliśmy z przyjaciółmi z pociągu, by przez 10 dni z namiotami brnąć bieszczadzkimi szlakami. Zwłaszcza pierwszy odcinek – z Komańczy, przez Chryszczatą, do stanicy harcerskiej Rabe wyrył się w mojej głowie. Był to pierwszy dzień wędrówki, trasa naprawdę dość wymagająca, a ja oprócz wypchanego plecaka i namiotu targałem ze sobą pełnowymiarową gitarę (obecna gitarka naprawdę sprawdza się podczas wypraw rowerowych). W Komańczy zrobiłem sobie fotkę Dworca, nie udało mi się uwiecznić ręcznej pompy przy studni, gdzie lata temu próbowaliśmy nawilżyć ciała przed drogą. W Komańczy zjedliśmy też obiadek i nawet udało mi się na chwilę zmrużyć oko, leżąc na ławce i chowając twarz przed słońcem. Krótki odpoczynek podładował akumulatory i pomknęliśmy dalej. Ten etap był bardzo malowniczy. Nasuwała się myśl o klimacie, jaki nas mógł ominąć przez to, że odpuściliśmy pętlę bieszczadzką, ale nic to. Może następnym razem.
Chyba nawet nie bardzo zmęczeni dotarliśmy do Rymanowa, gdzie mieliśmy zamówiony nocleg w pensjonacie. Rowery bezpiecznie spoczęły w garażu, a my zajęliśmy całe ostatnie piętro budynku. Po kolacji poszliśmy spać, wspominając uroczy dzień.

Dane wyjazdu:
38.72 km 02:31 h
15.39 km/h:
Maks. pr.:61.30 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - Dzień V

Środa, 14 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 1

 
Miał być etap najdłuższy, a wyszedł najkrótszy: Górzanka - Terka - Łopienka - Przysłup - Kalnica
Od kilku dni prowadzona dyskusja zaowocowała zmianą trasy tego etapu. Gdy szykowaliśmy się do wyprawy z Waldkiem, zakładaliśmy, że Bieszczady objedziemy „Pętlą” i w pełni zmierzymy się z wyzwaniami stawianymi przez te jakby nie było Góry. Natomiast… Na ten dzień zapowiadano naprawdę „letnią” pogodę. Miał być upał, a górki które pokonywaliśmy dotychczas nie pozostawiały złudzeń – będzie tylko ciężej. Poza tym – miałem świadomość, że „Pętla Bieszczadzka” mnie nie minie, gdyż gdy Waldek wskoczy na rower, to pewnie nie odpuści sobie takiej przyjemności. Kolejnym argumentem była możliwość zwiedzenia cerkwi w Łopience. Mimo krótkiego dystansu i tak było troszkę problemów. Bezstresowo dotoczyliśmy się do szutrowej drogi prowadzącej do cerkwi w Łopience. Potem pojechaliśmy w górę, omijając ludzi idących pieszo od parkingu. Nie tylko zwiedziliśmy cerkiew, ale po drodze można było zobaczyć miejsce wypalania węgla drzewnego. Miałem na bagażniku przypięte suszące się spodenki rowerowe i tak sobie jechałem szybko po szuterku, omijając co większe kamienie. Gdy wypadliśmy na szosę, jazda nabrała tempa. Przemo zasygnalizował, że coś się dzieje z przyczepką, bo czuje, jak koło podskakuje przy każdym obrocie. Szybkie oględziny i okazało się że opona nie przetrzymała próby czasu – powstał pęcherz, który nie wróżył nic dobrego. Po kilku kilometrach strzał i… opona nie wytrzymała. Całe szczęście, że felga nie ucierpiała za mocno. Zjechaliśmy nad rzekę i zaczęliśmy się zastanawiać nad prowizoryczną naprawą oraz nad sposobem załatwienia nowej opony. Wyłożenie starej wkładką z dętki nie załatwiało sprawy na dłużej. Gdy tak staliśmy zerknąłem na bagażnik i zorientowałem się, że zniknęła z niego powiewająca flaga moich spodenek. Musiałem je zgubić gdzieś na odcinku pomiędzy Cerkwią, a miejscem gdzie stanęliśmy – było to ok. 5 km, z czego 3 pod górę szutrem. Nie było co myśleć – spodenki były nowe, a po tym, jak zawiodły mnie jedne z nich, nie chciałem tak łatwo stracić najwygodniejszych. Zawróciłem i pomknąłem z powrotem. Gdy wpadłem na parking, przyhamowałem odrobinę i chciałem jechać dalej pod górę. Wstrzymały mnie sygnały machane rękami przez jakąś parę z końca parkingu. Podjechałem do nich i okazało się, że zauważyli jak zgubiłem spodenki i znieśli je z góry, ale już stracili nadzieję, że odnajdą właściciela. Podziękowałem serdecznie, porozmawialiśmy chwilę o wyprawach rowerowych i z radosnym sercem pognałem z powrotem. Z każdym metrem mój uśmiech przygasał, bo nie wiedziałem, czy koło w przyczepce Przema nadaje się do jazdy. Na szczęście „Polak potrafi”. Gdy dojechałem sytuacja była opanowana – koło prowizorycznie naprawione, ale wymagające wymiany. Pojechaliśmy dalej. Problem z kołem zmusił naszą ekipę do podzielenia się na dwa składy. Przemo z Agnieszką pojechali w stronę Cisnej – była szansa, że w większej miejscowości uda się znaleźć oponę – a reszta zaczęła się wspinać na przełęcz… nie pamiętam nazwy, ale na górze była knajpa z jakimiś czartami przed wejściem. Był też przystanek bieszczadzkiej kolejki wąskotorowej i restauracja, gdzie zjedliśmy przepyszny posiłek i poczekaliśmy na Przema i Agę. Dojechali do nas po dwóch godzinkach Z DWIEMA OPONAMI w odpowiednim rozmiarze (16”). Spotkali ponoć 10-latka z biznesową smykałką, który za dychę rozbroił dla nich jakiś swój stary rower. Mogliśmy jechać dalej wychwalając fart Przema i rezolutność miejscowej młodzieży. A do końca tego etapu było już dosłownie krok. Wjechaliśmy dostojnie na teren kolejnego schroniska młodzieżowego. Tym razem mieliśmy czas, by posiedzieć chwilę przy ognisku i przeprać rzeczy. A wieczorem posiedzieliśmy we wspólnej izbie wyznaczając trasę na kolejny dzień.

Dane wyjazdu:
68.92 km 04:29 h
15.37 km/h:
Maks. pr.:70.40 km/h

Dookoła Polski - Bieszczady - dzień IV

Wtorek, 13 czerwca 2017 · dodano: 01.09.2017 | Komentarze 0

Poczuliśmy, że wjechaliśmy „w Góry”. Nadal szutry, podjazdy i zjazdy. Na którymś odcinku napotkaliśmy robotników leśnych, którzy sprawnie w naszej obecności położyli tuż przy drodze dwa potężne drzewa. Spokojnie – drzewa były zasuszone, na pewno nie było powodu, aby ściągać ekologów z Puszczy Białowieskiej. Natomiast dla nas, mieszczuchów, podziwianie sprawności w posługiwaniu się piłą motorową i klinem – bardzo pouczające.
Drzewa ścinane były na przełęczy, gdy zaczął się zjazd włosy naprawdę się jeżyły. Niech tylko zwrócę uwagę czytających na prędkość maksymalną uzyskaną tego dnia: ponad 70 km/h na wypakowanym sakwami rowerze - I tak klucząc po leśnych duktach dojechaliśmy sobie w okolice Zapory Solińskiej. W okolice, gdyż zanim tam dotarliśmy, zjechaliśmy na przepyszny obiad do gospody usytuowanej przy jej mniejszej siostrze – Zaporze w Myczkowcach. Ja zjadłem jakąś lokalną wariację z plackami ziemniaczanymi w tle. Były też pierogi i inne specjały, a także piwo o swojsko brzmiącej nazwie „KSU” (ups... nie wiem, czy powinienem o tym pisać, gdyż planowane było przywieźć do Częstochowy pamiątkowe piwa tej marki dla przyjaciół z Forum, a chyba nie udało się dowieźć ani butelczyny). Po obfitym obiadku ciężko było się ruszyć, ale przed nami jeszcze kawał drogi z masakrycznym podjazdem, w którego trakcie mieliśmy chwilę wytchnienia podczas zwiedzania Zapory na Zalewie Solińskim. Na prowadzącym do Zapory bulwarze Markus dał popis gry na gitarze podsuniętej mu przez chłopaków zwiedzających Polskę za grosze wrzucane im do kapelusza. Musieliśmy go później bronić, bo gdy gitarzysta przyznał się, że na instrumencie ćwiczy dopiero od dwóch tygodni i Markus bardzo im podpasował, jako nowy członek zespołu. Wyjaśniliśmy, że też nam potrzeba gitarzysty i pożegnaliśmy się w zgodzie. A propos, w trakcie występu Markusa w wystawionym dla przechodniów pokrowcu na gitarę przybyło tyle grosza, że chłopaki chyba podwoili budżet swej wyprawy ;c).
Zwiedzanie zapory było utrudnione i gdyby nie determinacja Maćka, chyba by nas minęło. Na zaporę prowadziła nie szersza niż metrowa ścieżka wytyczona metalowymi barierkami. Ludzie sunęli nią niczym w kolejce. Wykorzystując chwilową przerwę w ruchu, Maciek wcisnął się na ścieżkę z rowerem, a my wszyscy za nim. I tak udało nam się wejść na zaporę, po kilkudziesięciu metrach można było korzystać z całej jej szerokości. Tym razem nie widziałem takich ryb-potworów, jakie udało mi się zaobserwować kilkanaście lat temu, ale i tak moi towarzysze byli pod wrażeniem okazów, jakie przepływały kilka metrów poniżej. Po pamiątkowych fotkach wskoczyliśmy na rowery i podjęliśmy wspinaczkę na okalające zalew góry. Do zaplanowanego miejsca noclegowego było coraz bliżej. Stresował nas jedynie brak sklepu w miejscowości w której nocowaliśmy. Tego dnia zaliczyliśmy jeszcze jeden malowniczy skrót – tym razem doświadczyła go cała nasza ekipa. Skrót był, a jakże, natomiast równie dobrze mogliśmy puścić się wokół asfaltem, gdyż byliśmy akurat na szczycie wzniesienia. Decydując się na terenową wersję drogi, musieliśmy stoczyć się rowerami ścieżką, która przypominała wyschnięty potok z oberwanymi przez wodę brzegami. Zsunęliśmy się w dół powolutku, w sam raz, aby się przekonać, że właśnie zamknięto sklep. Pozostało zjechać dwa kilometry do następnego i wrócić.
Nocleg wypadł nam w Schronisku Młodzieżowym. Warunki spoko. Jeden mankament – faktycznie nie dało się nic kupić wieczorem. Ponieważ tego dnia mieliśmy wielką ochotę przedłużyć pogaduchy, k. 23.00 wychyliłem się za drzwi i… szok. Dawno nie widziałem tak wymarłej miejscowości. Nie było widać nawet blasku telewizorów zza okien, tak barwnie opisanego w przeboju zespołu Maanam. W akcie desperacji podbiegłem do samochodu, który na moment się zatrzymał odwożąc z imprezy jakąś parę i spytałem, czy nie odsprzedaliby może butelczyny jakiejś. Chłopak, gdy ochłonął ze stresu (też się nie spodziewał nikogo spotkać w tej wymarłej wiosce), stwierdził – „Nic nie mam w domu, tu trzeba zakupy robić wcześniej”. No i cóż było zrobić – poszliśmy spać o suchych pyszczkach, za to w zgodzie z regulaminem schroniska mówiącym o zakazie spożywania napojów alkoholowych.