Info

avatar Jestem Mariusz z Częstochowy. Od 13 września 2010 r przejechałem 26991.98 kilometrów, głównie po asfalcie (dlatego tylko 2785.86 w terenie). Jeżdżę z prędkością średnią 17.58 km/h.
Więcej o mnie. button stats bizkestats.pl 2025 button stats bizkestats.pl 2024 button stats bizkestats.pl 2023 button stats bizkestats.pl 2022 button stats bizkestats.pl 2021 button stats bizkestats.pl 2020 button stats bizkestats.pl 2019 button stats bizkestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy markon.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wyprawy

Dystans całkowity:6538.47 km (w terenie 1326.40 km; 20.29%)
Czas w ruchu:392:19
Średnia prędkość:16.67 km/h
Maksymalna prędkość:73.70 km/h
Suma podjazdów:7782 m
Maks. tętno maksymalne:158 (85 %)
Maks. tętno średnie:106 (57 %)
Suma kalorii:3548 kcal
Liczba aktywności:90
Średnio na aktywność:72.65 km i 4h 21m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
41.20 km 03:09 h
13.08 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h

Rodzinne Wybrzeże - dzień IV

Wtorek, 21 czerwca 2016 · dodano: 27.07.2016 | Komentarze 0

Poranek powitał nas deszczem. W sumie, to powstał nawet pomysł, by odpuścić pedałowanie tego dnia. Miejscówka była bardzo komfortowa, nie mieliśmy "sztywnego" planu zwiedzania. Ale k. 11.00 deszcz ustał i ktoś... nie wiem kto... rzucił - koniec zabawy, pampersy na dupy. I ruszyliśmy dalej. To była bardzo dobra decyzja. Deszcz przestał padać, upał nie doskwierał, jeśli chodzi o pogodę - rowerowo wymarzona. Do tego dotarliśmy do najlepiej przygotowanego odcinka trasy. Przed Kołobrzegiem zaczyna się ścieżka rowerowa, która biegnie aż za Ustronie Morskie. Po drodze sentymentalna chwila przy bramie ośrodka  w Sianożętach gdzie poznałem moją Koleżankę-Obecną-Małżonkę. Kto by przypuszczał, że ciężkie wspólnie spełnione lata uświetnimy ciężko wspólnie wykręconymi kilometrami ;c).
Potem leśnym duktem w stronę Gąsek... Sarbinowo - miejsce, gdzie wypadek Waldka przerwał któryś z etapów naszej Wyprawy Dookoła Polski... i tak dotarliśmy do Mielna, gdzie postanowiliśmy zorganizować nocleg. Ruszając mieliśmy w planie pojechać trochę dalej, ale tego dnia Polacy grali mecz z Ukrainą i baliśmy się, że możemy nie zdążyć zorganizować "strefy kibica". W Mielnie trochę nam zeszło z szukaniem kwatery, ale w końcu Oli udało się uwieść głosem właściciela przytulnych domków kempingowych i znowu mieliśmy farta. Zamiast obskurnego zajazdu, kwaterka w dobrze wyposażonych domkach.
Mecz poszliśmy obejrzeć do lokalu. Zamówiliśmy kolację, zajęliśmy najwygodniejszy stolik i spędziliśmy ponad 2 godziny euforycznie kibicując naszym. Zestawienie wieczoru: Polska-Ukraina 1:0, pizza na głowę, kilka piw, kilkanaście "wściekłych psów" i jedno połamane krzesło. Po meczu poszliśmy na plażę. Oczekując na zachód słońca na falochronie, pozdrawialiśmy kibiców którzy podekscytowani komentowali wygrany mecz.


Dane wyjazdu:
46.30 km 03:33 h
13.04 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h

Rodzinne Wybrzeże - dzień III

Poniedziałek, 20 czerwca 2016 · dodano: 27.07.2016 | Komentarze 0

Poranek prześliczny. Śniadanie pyszne. Rowery... nieukradzione. Czegóż chcieć więcej? Ruszyliśmy w kolejny etap naszej wyprawy. Szło tak raźno, że niemal ominęliśmy Trzęsacz. Dopiero przekreślona tablica z nazwą miejscowości kazała nam wjechać na klif. Kilka fotek w tym charakterystycznym miejscu i kawałek przejazdu ścieżką szczytem klifu - bardzo malowniczy fragment trasy. Następny przystanek - latarnia w Niechorzu. Upał coraz bardziej daje w kość, ale nie dajemy się. Zapas płynów uzupełniony. Urozmaiceniem był specyfik przygotowany przez ucznia Panoramixa - Waldefixa.
Przez Niechorze przejechaliśmy sprawnie, przeskoczyliśmy do Pogorzelicy. Przypomniały nam się poprzednie wakacje, gdy właśnie do Pogorzelicy przyjechaliśmy na dwa dni by zrobić niespodziankę Dzieciakom.
Za Pogorzelicą przelot przez las i wjazd na słynną drogę wzdłuż poligonu. Trochę wywiodłem na manowce Michała, który zaufał mojej nawigacji - a nie,jak Waldek, zdrowemu rozsądkowi - przez co prowadzić musieliśmy rowery po wertepach jakieś 100 m. A co do Słynnej drogi - biegnie ona pomiędzy Pogorzelicą a Mrzeżynem, pomiędzy pasem wydm a dawnym poligonem. Namalowano na niej znaki "droga rowerowa", ale dla osób wypożyczających rowery jest to spora wyprawa, dla pieszych tym bardziej... a dzięki temu. Na całej długości tej drogi jest "dzika plaża". Gdy wyszliśmy na skarpę gdzieś w połowie tego kilkunastu-kilometrowego odcinka, oczom naszym ukazał się las... Nie... no żartuję :-D. W promieniu kilku kilometrów nikogo, piasek ubity wiatrem, bez śladu ludzkiej stopy. Poezja... Nie mogliśmy nie skorzystać z takiej okazji i zaliczyliśmy kąpiel w morzu. Spędziliśmy tam ze dwie godziny, zakłócone pojawieniem się pary Niemców, którzy pozazdrościli nam "miejscówki".
Tego dnia obiad zjedliśmy w Mrzeżynie - pyszne ryby wędzone. Niestety nie mam pamięci do nazw potraw, ale szczególnie przypadł nam do gustu jeden z gatunków polecany jako specjał - spróbuję sobie nazwę przypomnieć i dopiszę kiedyś.
Na nocleg dotarliśmy do Grzybowa. Zamówiliśmy przez booking bardzo wygodny domek. Na wyposażeniu był grill, więc kolację przygotowaliśmy sobie sami. Odpuściliśmy tym razem wycieczkę na plażę.


Dane wyjazdu:
59.60 km 04:47 h
12.46 km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h

Rodzinne Wybrzeże - dzień II

Niedziela, 19 czerwca 2016 · dodano: 27.07.2016 | Komentarze 0

Poranek przywitał nas piękną pogodą. Zjedliśmy śniadanko, okulbaczyliśmy rowery i w drogę!. Najpierw pod latarnię - grzech być w Świnoujściu i jej nie zobaczyć, a później - R-10 w stronę Międzyzdrojów. Na tym odcinku szlak rowerowy jest kiepsko utrzymany i zdarzyła się konieczność podprowadzenia rowerów. Ale Waldek za mocno na mnie nie krzyczał, a warto było sprawdzić, czy od zeszłego razu coś się nie polepszyło. W Międzyzdrojach przegapiłem zjazd na "Aleję Gwiazd", ale wszyscy zgodnie oświadczyli, że nie przyjechali tu gwiazdorzyć, tylko kręcić. Za Międzyzdrojami wskoczyliśmy na drogę nr 102 ruszyliśmy dalej. Ponieważ droga obfituje tutaj w długie podjazdy nasz peleton z lekka się rozciągnął. Pedałowaliśmy sobie z Anią na końcu grupy. Jazda po szosie pnącej się stale do góry była trochę nużąca. Dlatego posłuchałem wskazań Garminka i w którymś momencie dałem tylko znak ekipie, że odbijamy w bok i spotkamy się w Międzywodziu. W ten sposób z Anią ominęliśmy łuk przez Kołczewo, w zamian rozkoszując się cieniem i widokami przejeżdżając przez środek Wolińskiego Parku Narodowego.
Już o tym wspominałem, ale dla osób planujących tego typu eskapady, obok nawigacji dostrojonej do "rowerowego szlaku" dobrze jest mieć ze sobą mapę papierową. Dzięki temu można kontrolować na bieżąco, czy nawigacja chcąc nam oszczędzić zatłoczonych dróg nie skieruje nas zbytnio na manowce. Czasami warto zawierzyć nawigacji (jak w przypadku Wolińskiego Parku Narodowego), a czasami posłuchać zdrowego rozsądku popartego spojrzeniem na mapę (jak przy przedzieraniu się ze Świnoujścia do Międzyzdrojów).
W Międzywodziu dogoniliśmy Przyjaciół w przydrożnym zajeździe, uzupełniliśmy płyny i podzieliliśmy się wrażeniami z naszego "skrótu" (trochę nam zazdroszczono).
Na postoju udało nam się na bookingu zarezerwować nocleg. Pojechaliśmy dalej już razem, skracając planowany etap podróży. Po przejechaniu przez most nad Dziwną, zatrzymaliśmy się na obiadek. Były pyszne wędzone na gorąco ryby. Dalej droga przebiegała znowu szosą, ale pogoda była piękna, humory dopisywały, a wizja wieczornego odpoczynku nakręcała nas bardzo pozytywnie. W Łukęcinie jeszcze raz zawierzyłem nawigacji i zamiast szosą, jak reszta grupy, do Pobierowa wjechaliśmy długą leśną aleją.
Nocleg  w Pobierowie był naprawdę "wypasiony". Dzięki bookngowi zamówiliśmy spanie w bardzo eleganckim pensjonacie. Jedyny mankament - brak możliwości garażowania rowerów. Spięliśmy je ze sobą i postawiliśmy pod okapem - było to wystarczające zabezpieczenie, o czym przekonaliśmy się następnego ranka szykując się do dalszej drogi.
A wieczorem kolacyjka - grillowane potrawy - i zachód słońca na plaży (nawet rozpaliliśmy mikro-ognisko) ;c).


Dane wyjazdu:
18.10 km 01:34 h
11.55 km/h:
Maks. pr.:20.40 km/h

Rodzinne Wybrzeże - Prolog i dzień I

Sobota, 18 czerwca 2016 · dodano: 27.07.2016 | Komentarze 2

No i nadszedł w końcu ten dzień...
Od kilku lat razem z Waldkiem realizujemy nasz plan objechania Polski dookoła. Zaczęliśmy we dwóch, ale w miarę jak o naszym przedsięwzięciu dowiadywały się kolejne osoby, nasz peleton rósł. Ostatni etap zakończyliśmy w Zamościu, planując kontynuować go w tym roku. Nie udało nam się jednak zrealizować planu w związku z rodzinnym wypadem do Szwecji. Tak więc - powód był na tyle atrakcyjny, by nie ronić łez z powodu "poślizgu". Ale... W ostatnim etapie, obok mnie, Waldka i rowerzystów z Częstochowskiego Forum Rowerowego jechał także mój przyjaciel Michał. I gdy tak sobie kręciliśmy, nasze Małżonki - Ania, Wiola i Ola- miały sporo czasu na rozmowy i przemyślenia na temat naszej eskapady. Jaki tego efekt? Pozazdrościły! Przy którejś z imprez nawiązała się dyskusja - wprawdzie wyprawę dookoła Polski trzeba zawiesić na rok, ale na pewno zrekompensuje nam to wspólny rodzinno/przyjacielski wypad z rowerami nad morze?
I zaczęło się szybkie przygotowanie - Waldek zajął się opracowaniem planu wyprawy i... i jeszcze czymś, Michał zajął się... jeszcze czymś, a ja zorganizowałem bilety. Ech... z biletami to jazda była straszna, bo się okazuje, że można kupić jedynie 4 bilety na rower (choć miejsc do ich przewozu jest więcej) i zabranie większej ilości maszyn zależy od humoru kierownika pociągu. Wobec braku alternatywy w stronę Świnoujścia wykupiliśmy bilety na 4 rowery, licząc na życzliwość konduktorów, a z powrotem, żeby nie ryzykować problemów, podzieliliśmy ekipę i zaplanowaliśmy powrót dwoma pociągami.
Ponieważ nie chcieliśmy na sztywno zakładać ile uda nam się przejechać kilometrów, zamówiliśmy tylko pierwszy nocleg w Świnoujściu. Na powrotną drogę wybraliśmy pociągi, które jadą wzdłuż wybrzeża i kupiliśmy bilety tak, by móc wsiąść w dowolnym miejscu pomiędzy Kołobrzegiem a Lęborkiem. Okazało się, że wracaliśmy ze Sławna. Ale... ja tu o powrocie, a to dopiero pierwszy dzień!
Pogoda była cudowna. Spotkaliśmy się na dworcu w piątek popołudniu. Było bardzo wesoło dopóki nie okazało się, że zapomnieliśmy z domu jednego z biletów. Na szczęście rodzinne wyprawy mają to do siebie, że nie tylko uczestnicy są zaangażowani w nie uczuciowo, ale także ich dzieci, rodzice, teściowie... bilety dotarły na czas - tym bardziej, że pociąg miał 50 minut opóźnienia.
Przy ładowaniu do pociągu chyba jedyny w całej wyprawie stres. Konduktor miał nerwy na cały świat i postanowił nas nie wpuścić do pociągu bez biletu na te dwa dodatkowe rowery. Gdy mimo wszystko zaczęliśmy się pakować wspomniał coś o dopłacie po 120 zł za sztukę. Brakło mu argumentów, gdy przytaknęliśmy, że jak nie będzie innej możliwości, to zapłacimy. Później dostał nerwów, bo nie mógł się połapać w zawiłościach wpisów na blankietach. Udobruchałem go chyba trochę pomagając w jego ciężkiej pracy i pokazując palcem która cyferka do którego roweru, która ulga do której osoby i tak czułem, jak mu napięcie opadać. Żeby utrzymać sztywną pozę, stwierdził, że rowery nie mogą stać w innym miejscu, jak do tego przeznaczone i poszedł gdzieś na moment. Żeby wybić mu wszystkie argumenty, powiesiliśmy po prostu dwa rowery na jednym haku i udało nam się upchnąć 6 sztuk na 4 przeznaczonych dla rowerów miejscach. O dziwo konduktor przyszedł za chwilę i powiedział, że przygotował nam miejsca na jeszcze dwa rowery - widocznie chłop miał gorszy dzień a nasza determinacja go rozczuliła. Podziękowaliśmy grzecznie i usiedliśmy cicho, żeby nie jątrzyć sytuacji. Z tego wszystkiego nie skasował nas zupełnie za te dwa rowery. Dalej podróż do Warszawy przebiegła bezstresowo. Troszeczkę stres rozluźniony został przez specyfik, którego recepturę opracowaliśmy podczas etapu wzdłuż wschodniej granicy polski, a którego jednym ze składników (nie-najważniejszym) jest cola.
W Warszawie godzinka czekania, uzupełnienie zapasów i w kolejny pociąg. Tym razem już bez stresów - konduktor chętnie bilet wypisał na dwa dodatkowe rowery. Nie dziwię się, że chętnie - do każdego w cenie 9 doliczył 20 zł za wypisanie 8-O.
Ale dojechaliśmy! Poranek w Świnoujściu powitał nas słońcem. Szybka przeprawa promem i na powitanie z morzem. Po drodze kupiliśmy wędzone rybki i inne rzeczy niezbędne do przygotowania pysznego śniadania na plaży. Ten dzień był bardzo spokojny. Gdy już mogliśmy zrzucić bagaże w domku, szybka toaleta i znowu na miasto. Pojeździliśmy trochę po Świnoujściu, odwiedziliśmy Ahlbeck. Wieczorem siedliśmy przy stole planując kolejny dzień. Następnego dnia miała się zacząć nasz rodzinna wyprawa wzdłuż Wybrzeża.


Dane wyjazdu:
126.76 km 07:47 h
16.29 km/h:
Maks. pr.:66.90 km/h

Wzdłuż wschodniej granicy - dzień V

Sobota, 6 czerwca 2015 · dodano: 28.07.2015 | Komentarze 1

Ostatniego dnia naszej wyprawy poranek powitał nas słońcem. Zjedliśmy śniadanie, ostatnia fotka na kempingu i ruszyliśmy w trasę. Zaraz na starcie pozwoliliśmy sobie na krótką przerwę - zwiedziliśmy miejsce kaźni w Sobiborze. Po samym obozie niewiele pozostało, ale tablice z opisami i fotografiami dawały możliwość wyobrazić sobie klimat sprzed pół wieku. Po półgodzinnym spacerze wskoczyliśmy na rowery i w drogę - w stronę Zamościa.
Tego dnia znowu był upał. Teren zrobił się pofalowany, podjazdy stawały się coraz bardziej strome, a zjazdy coraz szybsze. W porze obiadowej dojechaliśmy do Chełma. Tutaj nasz peleton się podzielił - Michał z Maćkiem wzięli na siebie trudy związane z logistyką i ostatni odcinek drogi podjechali pociągiem, by przygotować nam miejsce do krótkiego wypoczynku w Zamościu.
Nasza pozostała szóstka nie ociągając się zaczęła pedałować w stronę Zamościa. To był bardzo trudny etap. Długie i strome podjazdy przeplatane szaleńczymi zjazdami. Na jednym z nich mój wypakowany do granic możliwości rower zbliżył się do  prędkości - może nie światła, ale - przynajmniej światełka.
Trudy tego dnia skłoniły nas do dyskusji na temat przyszłorocznej wyprawy. Im dalej na południe, odcinki oscylujące w okolicach 100 km dziennie stają się zbyt forsowne (a właściwie zbyt czasochłonne). Razem z Waldkiem zastanawialiśmy się ile powinien liczyć dzienny etap, gdybyśmy kontynuowali podróż na południe - a tam przed nami Bieszczady. Jeśli chciałoby się cokolwiek po drodze zwiedzić i dojechać na kwaterę przed nocą, wypadałoby skrócić etapy do 70 km. Przecież poza pedałowaniem chciałoby się też nacieszyć towarzystwem i urokami okolicy. Temat do dyskusji przy zimowych wieczorach z kieliszeczkami w dłoniach. 
A tymczasem udało nam się pokonać ostatnie górki i zjechać do Zamościa.
Zamość pamiętałem z czasów szkolnych - byłem tam na obozie sportowym. Rynek zapamiętałem jako jeden z piękniejszych w Polsce. Faktycznie - jest uroczy, ale niestety... W dniu naszego wieczornego wjazdu do Zamościa był tam jakiś festyn i wrażenie psuły średniej urody stragany. Natomiast z wielkim apetytem wciągnęliśmy kolację i wypiliśmy po zasłużonym piwku.
Chłopakom udało się zarezerwować nocleg w domkach niemal w centrum miasta. Nie mieliśmy za dużo czasu na sen - o 4 pobudka i trzeba było gonić na pociąg. Podróż powrotna do Częstochowy była spokojniejsza niż nasz przejazd do Ełku. Mieliśmy w nogach setki kilometrów (a Jacek to ponad 1000!) i dał o sobie znać niedobór snu. Nieocenione okazały się karimaty, które rozłożone pod rowerami dawały większy komfort, niż nowoczesne fotele wagonów InterCity.
Wczesnym popołudniem dojechaliśmy w końcu do Częstochowy i na dworcu na Stradomiu zrobiliśmy pożegnalną "foczkę".
Super wyprawa we wspaniałym towarzystwie. Już nie mogę się doczekać kolejnego etapu. No... chyba, że nasze zimowe dyskusje przy kieliszku wprowadzą jakieś zmiany w formule wyprawy ;c).
Agnieszko, Waldku, Michale, Maćku, Robercie, Wojtku, Jacku - do następnego razu!


Dane wyjazdu:
110.25 km 05:32 h
19.92 km/h:
Maks. pr.:43.78 km/h

Wschodnia granica - dzień IV

Piątek, 5 czerwca 2015 · dodano: 19.07.2015 | Komentarze 1

Powoli dociera do mnie, że lepiej opis wyprawy pisać "na gorąco", tuż po powrocie. Powoli zaciera się w pamięci chronologia trasy. Na pewno było ciepło, na pewno było fajnie. Na pewno w Janowie Podlaskim udało mi się dopompować koło po wymianie opony i wyciągnąć z bankomatu pieniądze. Po każdej tego typu przerwie trzeba było raźniej nacisnąć na pedała, żeby dogonić peleton, który spokojnym tempem, ale konsekwentnie jechał przed siebie. Czasami dzieliliśmy się na mniejsze grupki - w ten sposób Agnieszka i Jacek nie obejrzeli Cerkwi w Kodoniu - nawigacja podpowiedziała mi skrót i wyprzedziliśmy ściganą grupkę, która pojechała główna drogą. W ten sposób- oni obejrzeli cerkiew, a my - poczekaliśmy na nich kilka minut ciesząc się że tym razem nie jesteśmy na końcu. W ogóle podczas tej eskapady nie było szans za dużo pozwiedzać. Okazało się, że w terenie, jaki oferuje rowerzystom wschodnia Polska, rozsądniej byłoby podzielić trasę na krótsze odcinki - do 70 km dziennie. U nas każdy liczył ponad 100 km i dojeżdżając na miejsce noclegowe mimo, że dni są w czerwcu długie, kolację jedliśmy już po zmroku.
Tym razem nocleg mieliśmy ustalony w miejscowości Okuninka. Zupełnie inny klimat niż dotychczas. Poczuliśmy się niczym w nadmorskim "kurorcie". Długa ulica pełna lokali i dyskotek, tłum pijanej młodzieży i... jeden sklep. Całe szczęście jedzenie na kolacje kupiliśmy we Włodawie. Liczyliśmy, że na miejscu rozpalimy ognisko, lub uda nam się zorganizować grill. Kemping był... do przezycia. Domki z lat 70-ych i kuchenką i łazienką. Luksusy nam wszak niepotrzebne. Udało nam się zamknąć rowery w osobnym pomieszczeniu, więc nie musieliśmy tłoczyć się z nimi w kempingach. Po perypetiach związanych z organizacją węgla i grilla udało nam się w końcu zjeść kolację, unikając pokusy pójścia "w miasto". Pośpiewaliśmy trochę przy grillu i do łóżek. I dobrze, że poszliśmy spać. Gdybyśmy wiedzieli jak ciężki etap czeka nas ostatniego dnia, poszlibyśmy spać z godzinę wcześniej ;c).


Dane wyjazdu:
113.73 km 05:49 h
19.55 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h

Wschodnia granica Polski - dzień III

Czwartek, 4 czerwca 2015 · dodano: 19.07.2015 | Komentarze 1

Nie udało nam się zwiedzić Białowieży. Rano zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy bez zwłoki w stronę Hajnówki. Droga od Białowieży do Hajnówki jest przeurocza. Nasz peleton raźnie pedałował i humory nam dopisywały. W Hajnówce zatrzymaliśmy się na chwilę, gdyż musiałem dopełnić rodzinnych obowiązków - obdzwoniłem rodzinkę mojej żony, której ojciec pochodził właśnie z Hajnówki. Odpuściliśmy odwiedziny, bo znając ich gościnność musielibyśmy zostać do niedzieli. Wyjechaliśmy z Hajnówki i pomknęliśmy w stronę Kleszczeli. Pomknęliśmy to dobre słowo - od Hajnówki do Kleszczeli prowadzi asfaltowa ścieżka rowerowa biegnąca wzdłuż drogi. Akurat na tym odcinku nie ma żadnych atrakcji, więc fajnie, że mogliśmy poprawić trochę średnią prędkość.
Tym razem pamiętaliśmy, że ciężko w tych stronach o posiłek, więc gdy tylko trafiliśmy na restaurację, zamówiliśmy obiadek. Nie wszyscy byli zachwyceni - coś pomidorowa nie była sztandarową potrawą szefa tamtejszej kuchni. Natomiast ja nie lubię narzekać na posiłki, ogórkowa i mielony zniknęły w oka mgnieniu z talerza.
Tego dnia jechało się super. W końcu byliśmy w pełnym składzie, kilometry mijały sprawnie. Kierowaliśmy się w stronę Świętej Góry Grabarki. Okazało się, że nasza wyprawa stała się medialna. W lokalnym radiu ostrzegano kierowców przed grupą rowerzystów, która przemyka przez tamtejsze okolice. Ponoć nie byliśmy widoczni mknąc po raz ocienionym, raz zalanym słońcem lesie. Komunikat okazał się skuteczny - żaden z kierowców nie wjechał w nasz peleton.
I oczom ich ukazał się las... las krzyży... W końcu udało mi się zobaczyć ten plener, którego szukał bohater komedii "Nic śmiesznego". Święta Góra w okolicach Grabarki pełni wśród prawosławnych podobną rolę, co wśród katolików Jasna Góra. Jest to miejsce uświęcone cudem ochrony przed zarazą - cel licznych pielgrzymek. Na wzgórzu, na które wchodzi się dość stromymi, ale niezbyt długimi schodami, znajduje się odrestaurowana cerkiew, wokół której pielgrzymi poustawiali przyniesione jako wota krzyże. Krzyży jest tysiące. Stoją w porastającym dookoła cerkwi lesie i robią naprawdę duże wrażenie. Na szczycie wzgórza jest też monaster (czyli klasztor) żeński.
Ze Świętej Góry pomknęliśmy raźno w ostatni fragment odcinka trasy - w stronę przeprawy promowej przez Bug. Udało nam się wydzwonić obsługę promu i mimo, że było już po godzinach, za przysłowiowe "piwo" panowie przewieźli naszą ekipę przez rzekę. Za rzeką czekało nas jeszcze kilka kilometrów jazdy - nocleg mieliśmy w miejscowości Stare Buczyce.
Miejsce to polecę z czystym sumieniem każdemu. Przygotowane przytulne pokoiki i zorganizowana w starej stodole "klubo-dyskoteko-kino-kuchnia". Do tego przemiły gospodarz, który sam zaproponował, że podwiezie nas do Janowa Podlaskiego po wieczorne zakupy. Miejsce to polecamy nie tylko rowerzystom!
Korzystając z możliwości spędzenia wspólnie czasu, siedzieliśmy do późnej nocy przy muzyce, dzieląc się wrażeniami z poprzednich dni i snując plany na kolejne. Mnie udało się jeszcze zmienić oponę, więc zasypiałem ze świadomością, że następnego dnia nie będę miał już żadnego powodu do stresów. Faktycznie - rower przejechał całą wyprawę bez awarii.


Dane wyjazdu:
130.18 km 06:47 h
19.19 km/h:
Maks. pr.:47.22 km/h

Wschodnia granica Polski - dzień II

Środa, 3 czerwca 2015 · dodano: 10.07.2015 | Komentarze 1

Poranek powitał nas słońcem. Po wczorajszej jeździe w upale wróżyło to kolejny ciężki etap, ale kto by się tam przejmował na początku wyprawy. Pyszne śniadanko dało nam energię potrzebną na spakowanie rzeczy i start. Jeszcze raz wychwalę gospodarza, który widząc moją troskę spowodowaną podniszczoną oponą zaproponował podarowanie mi swojej. Nie przyjąłem podarunku, bo postanowiłem kupić nową oponę w Sokółce. Wprawdzie w tamtejszym sklepie nie było za bogatego wyboru, ale zakupiłem oponę, której przewozem obarczyłem Jacka - jego przyczepka powoli zaczynała przypominać wypakowaną po brzegi naczepę tira. Udało mi się jeszcze wypłacić trochę grosza, dopompować koła i... musiałem gonić ekipę, która zdążyła już się sporo oddalić. Tym razem etap miał się zakończyć w Hajnówce. Najpierw jednak w kierunku Bohoników - wioski zamieszkiwanej niegdyś przez mniejszość tatarską - gdzie można zwiedzić muzułmański meczet. Po meczecie oprowadził nas tamtejszy mułła i opowiedział o historii tego miejsca i różnicach w obrządkach muzułmańskim i chrześcijańskich. Z tego co mówił, w Bohonikach żyją już tylko 4 islamskie rodziny, ale ze świątyni korzystają wierni z dość odległych terenów, a świątynię odwiedzają także wyznawcy z całej Europy. Mułła wspomniał, byśmy koniecznie zobaczyli umiejscowiony trochę dalej w wiosce mizar (cmentarz muzułmański). Cmentarz był ogrodzony i zamknięty, zza ogrodzenia widać było kilka nagrobnych kamieni i tyle... Pojechaliśmy dalej w stronę Krynek.
W trakcie jazdy często nasza ekipa dzieliła się na mniejsze grupki i co jakiś czas doganialiśmy się na postojach. Od Krynek przez Kruszyniany wiódł jeden z cięższych etapów tegorocznej wyprawy. Szutrowo-piaskowa droga z długimi podjazdami, czasami ostrymi, konsekwentnie prowadząca nas w stronę granicy, naprawdę dała nam w kość.
W trasie dotarła do nas przykra wiadomość. Okazało się, że pociąg którym jechała Abovo z Częstochowy do Warszawy miał opóźnienie i mimo jej próśb załoga InterCity nie dogadała się z regionalnym przewoźnikiem. Pociąg do Hajnówki, na który miała się przesiąść w Warszawie, odjechał. Próbowaliśmy jej jakoś pomóc szukając przewozu przez "blabla-car" itp. Niestety - przewiezienie roweru z Warszawy do Białowieży naprawdę stanowiło duży problem, a kolejny pociąg jechał dopiero rano. Na szczęście - gdzie diabeł nie może, tam babę pośle: Agnieszka rozesłała wici po swoich znajomych i zorganizowała sobie przewóz do Białowieży. Pozostało nam dotrzeć na miejsce noclegu i cierpliwie na nią czekać.
Za Janowem wjechaliśmy w ostatni fragment etapu - szutrową drogę prowadzącą przez las niemal do samej Białowieży. Droga mimo, że szutrowa, była oznakowana niczym "krajówka". Na skrzyżowaniach znaki informujące o pierwszeństwie itp.
Ostatni odcinek jechaliśmy bez ociągania - zrobiło się późno. Peleton się podzielił tak, że Waldek czekał na mnie na miejscu chyba ze 20 minut.
Gdy wjeżdżaliśmy do Białowieży, był już zmrok.
Udało nam się odnaleźć miejsce noclegowe - pensjonat "Unikat". Akurat tym noclegiem nie byliśmy zachwyceni. Warunki do spania spoko, ale właściciel zachowywał się niczym niezadowolony ze wszystkiego sąsiad. Za przygotowanie ogniska (trzy pieńki drzewa położone w wyznaczonym miejscu) policzył nam jak za nocleg jednej osoby. Mimo to zapłaciliśmy bez ociągania, bo tego wieczoru miała dojechać do nas Agnieszka, a chcieliśmy ją powitać ciepłym posiłkiem.
Wieczór był przemiły. Zjedliśmy kiełbaski z ogniska, popiliśmy piwkiem i doczekaliśmy się na Agnieszkę. Przyjechała po północy i dołączyła do kręgu. Niestety - nasz gospodarz źle znosił, że przyjechaliśmy na nocleg i nie śpimy. Przyszedł w którymś momencie i rozgonił towarzystwo sugerując, że inni goście chcą spać. Chyba chodziło o Waldka, który poszedł wcześniej do pokoju, bo poza nami w "Unikacie" było raczej pusto. Nic to - poszliśmy grzecznie do łóżek, bo faktycznie miniony dzień był bardzo męczący, a dla Agnieszki także stresujący. Od Białowieży mieliśmy dalej jechać już w komplecie.


Dane wyjazdu:
126.66 km 06:27 h
19.64 km/h:
Maks. pr.:39.74 km/h

Wschodnia granica Polski - dzień I

Wtorek, 2 czerwca 2015 · dodano: 22.06.2015 | Komentarze 2

W końcu nadszedł ten dzień oczekiwany od zeszłego roku, kiedy to w Augustowie zakończyliśmy kolejny etap naszej Wyprawy Dookoła Polski. Podczas rozmów z Waldkiem na temat tegorocznej wyprawy, długo zastanawialiśmy się jak zorganizować wyjazd tak, aby nie trzeba było zabierać ze sobą samochodu. W końcu projekt powstał - startujemy z Ełku i dojeżdżamy do Zamościa. Trasę podzieliliśmy na 5 ponad stukilometrowych etapów. Już w drodze kazało się, że tym razem zbyt optymistycznie podeszliśmy do prognozowanej prędkości jazdy i wyszło na to, że po całym dniu pedałowania dojeżdżaliśmy na kwaterki po godzinie nawet po godz. 21.00. Ale po kolei...
Od razu akces udziału zgłosiła Abovo (Agnieszka), Gagar (Maciek) i Robert, który towarzyszył nam w zeszłym roku. Na ogłoszenie na forum zareagowali: Voit (Wojtek) i banita33 (Jacek). A mnie udało się do ekipy dokooptować Michała, który miał z nami jechać już w zeszłym roku, ale praca pokrzyżowała jego plany.
Na dworcu w Częstochowie spotkaliśmy się w składzie: ja, Waldek, Michał, Wojtek, Maciek, Robert i.... Agnieszka, która wprawdzie nie mogła z nami ruszyć, ale przyszła pomachać nam na "do widzenia" chusteczką. Jacka nie było na dworcu, bo dwa dni wcześniej wyjechał sobie rowerem z Częstochowy, by po 600 km pedałowania "zacząć" z nami wyprawę ;c).
Udało nam się jakoś dostać do pociągu i zająć jeden przedział. Radosna atmosfera w trakcie jazdy sprawiła, że ani się obejrzeliśmy, a już trzeba było się przesiadać w Tczewie. Wspomnę tylko o "Nocnej Kolejowej Akademii Ukulele" - studentów i mimowolnych słuchaczy serdecznie pozdrawiam, a współpasażerom i obsłudze pociągu dziękujemy za wyrozumiałość!
Radosna atmosfera natomiast nie sprzyjała odpoczynkowi, więc byliśmy... wybitnie zmęczeni. Stąd pomysł, by pociągiem z Tczewa przejechać przez Ełk i wysiąść na kolejnej stacji - co skróciłoby o połowę konieczny do pokonania dystans. Było to uzasadnione o tyle, że tego dnia pedałowanie mieliśmy zacząć po 13.00, a przed nami ponad 100 km. Projekt został rzucony pod głosowanie, w wyniku którego zatelefonowaliśmy do Jacka, który miał się z nami spotkać w Ełku. O dziwo! o 6 godzinie odebrał telefon, był już w trasie. Dla niego zmiana miała znaczenie raczej "krajobrazowe". Bez względu na wariant i tak miał tego dnia do przejechania ponad 150 km.
Gdy atmosfera się trochę uspokoiła, podróż z Tczewa dawała szansę na chwilę drzemki. Koło 11.00 zacząłem się niespokojnie wiercić na swoim miejscu. Żal mi było przerywać formułę wyprawy - start z miejsca zakończenia poprzedniego etapu. Zagadnąłem Waldka - chyba miał ten sam dylemat. W końcu zapadło - ja z Waldkiem, Michałem i Robertem wysiadamy w Ełku, by jechać pierwotnie wytyczonym szlakiem - Wojtek z Maćkiem jadą jeden przystanek dalej, spotykają się z Jackiem (który mógł być ofiarą naszego niezdecydowania) i ponieważ na pewno będą pod Sokółką przed nami, przygotują nocleg.
Wysiedliśmy na dworcu w Ełku we czterech i... w drogę!
Wyjazd z Ełku raźnym tempem, w pogodnych nastrojach. Pogodne nastroje mogła nam zepsuć jedynie pogoda. Żar lał się z nieba taki, że zaraz trzeba było posmarować nosy kremem i co rusz uzupełniać płyny.
Pierwszy odcinek bez przygód, szosa ładna, jedynie ten upał... zrobiliśmy sobie krótki postój nad jeziorem w okolicy miejscowości Woźnawieś.
W okolicy Karczewa przydarzył nam się błąd nawigacyjny, który wydłużył ten etap o kilka kilometrów. Planując dzienne etapy sprawdzaliśmy na mapie przez jakie miejsca chcemy przejechać i wbijaliśmy kolejne punkty orientacyjne w Garminka. Zwykle jednak mamy ze sobą mapę, na której da się z dalszej perspektywy ocenić nasz plan. Tym razem mapa pojechała z Wojtkiem pociągiem. Idąc po punktach, przeskakiwałem co trzy-cztery i szło bez problemu. W okolicy Karczewa jednak ominąłem miejscowość Orzechówka, wpisałem kolejne Tajenko - przez co nawigacja wpychała nas w leśne bezdroża. Gdybyśmy pojechali przez Orzechówkę - droga była przejezdna. Gdy pokierowani przez życzliwych mieszkańców zaczęliśmy objeżdżać jezioro Tajno od północy, okazało się, że zupełnie niepotrzebnie pchamy się do Tajenka, bo wracamy się zamiast nawigować na kolejny punkt będący po trasie. Wniosek - nawigacja jest ok, ale na wyprawie rowerowej mapa to podstawa ;c).
Dodatkowe kilometry nie popsuły nam nastrojów. Gnaliśmy dalej. Jedynym problemem stawał się brak posiłku. Jadąc przez małe miejscowości naprawdę nie było nigdzie miejsca, by zjeść ciepły posiłek. Sklepy też rozrzucone były bardzo rzadko. Zbliżając się do DK 8 mieliśmy nadzieję, że znajdziemy jakiś bar. Niestety - nie było żadnego, a jazda "krajówką" była nie do przyjęcia. Ruch był tak duży, że od razu zjechaliśmy na boczne ścieżki. W miejscowości Domuraty miałem pierwszy (i jedyny) pit-stop. Na wybrukowanej otoczakami drodze strzeliła mi tylna dętka. Ale to nie była wina ani dętki, ani otoczaków. Po prostu mój wrodzony optymizm sprawił, że przed wyprawą nie wymieniłem tylnej opony. Widziałem, że jest "łysa" i obiecałem sobie wymienić ją po wyprawie. Gdy odkręciłem koło dotarł do mnie rozmiar beztroski, jaką się wykazałem. Opona nie nadawała się do niczego, na sporych płaszczyznach widać było wysuwający się spod gumy oplot - dziw, że tyle wytrzymała. Zmieniłem dętkę, powziąłem mocne postanowienie zakupu opony przy pierwszej okazji i ruszyliśmy dalej. Mimo zmęczenia, w miarę, jak zapadał zmierzch, jechało się coraz raźniej.
Najbardziej tego dnia dał nam w kość upał i głód. Ten dzień nie obfitował w zwiedzanie. Gnaliśmy, żeby przed nocą dojechać pod Sokółkę. Jadąc trasą pomiędzy Ełkiem a Sokółką warto wziąć pod uwagę, że na trasie nie ma lokali gastronomicznych - chcąc coś zjeść, trzeba korzystać z pierwszej nadarzającej się okazji. Wioski są rozrzucone na znacznych odległościach, nie w każdej jest sklep.
Do wioski Kuryły k. Sokółki dojechaliśmy równo o 21.00. Przywitali nas Wojtek, Maciek i Jacek, którzy dojechali sporo przed nami i mieli możliwość rozgościć się w naszej nocnej bazie. A nocleg w Kuryłach - polecamy każdemu rowerzyście. Miejsce urokliwe, warunki lokalowe są naprawdę spoko. Po ognisku zapadliśmy w głęboki, zasłużony sen. Cudowny początek wspaniałej wyprawy.

Tymczasowe P.S.
Nareszcie udało mi się wziąć za pisanie. Zdjęcia zamieszczę, gdy tylko dobiorę się do aparatu. Wrzucam taki niedokończony opis, bo nie wiem, czy w tym tygodniu znajdę jeszcze chwilę, by zasiąść przy komputerze, a obiecałem wielu osobom, że wyprawę opiszę jak najszybciej. Zamieszczam też tutaj ślad GPS całej wyprawy.

Miał być w podsumowaniu, ale jestem cały czas w rozjazdach i nie wiem, czy do końca czerwca uda mi się dokończyć opis.


Dane wyjazdu:
78.67 km 04:18 h
18.30 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h

Mazury i dalej.... - dzień V

Czwartek, 19 czerwca 2014 · dodano: 01.07.2014 | Komentarze 9

Analizując prognozę pogody z przykrością stwierdziliśmy, że czwartek jest ostatnim pogodnym dniem na Mazurach. W piątek zapowiadało się załamanie pogody, a co za tym idzie komfort jazdy pogorszyłby się znacząco. Miało być zimno, wietrznie i deszczowo. Stąd decyzja, by skrócić nasz pobyt i po przejechaniu czwartkowego etapu wracać do domków.
Tego dnia planowaliśmy dojechać przez Suwałki do jeziora Wigry, otoczyć je od wschodu i leśnymi duktami dojechać w okolice Augustowa.



Abovo bardzo mocno odczuła trudny poprzedniego etapu, dlatego tego dnia odpuściła pedałowanie. Za to było jej dane zetknąć się z miejscowym folklorem w Procesji Bożego Ciała. Naszym duszom zaoferowaliśmy uniesienia laickie, ale nie mniej poruszające. Do Suwałk dojechaliśmy bardzo szybko – trasa wiodła główną drogą, cały czas lekko z górki z wiatrem w plecy. W Suwałkach zdarzył się jedyny defekt (nasze rumaki spisywały się niezawodnie). Robert złapał gumę, ale szybka wymiana dętki nie spowolniła nas niemal wcale. Później, nadal asfaltem pojechaliśmy w stronę Starego Folwarku. Ja miałem ochotę odwiedzić Cimochowiznę, gdzie za czasów szkolnych spędziłem uroczy tydzień nad Wigrami, ale ponieważ zbytnio oddalilibyśmy się od szlaku, zarzuciłem ten pomysł.



Na pomoście w Starym Folwarku spędziliśmy z godzinkę, planując dalszą ścieżkę. Okazało się, że Garmin tym razem nie będzie zbytnio pomocny – okolice Wigier zostały potraktowane przez autorów mapy trochę po macoszemu. Korzystając z super dokładnej mapy zakupionej przez CSA udało się nam wytyczyć ścieżkę przez leśne dukty aż pod Augustów.
Ruszyliśmy przez lasy, tym razem częściej stając, by sprawdzić azymut. Zmęczeni ale uśmiechnięci dotarliśmy w końcu do Przewięzi, gdzie zakończyliśmy tegoroczną wyprawę.
Przy obiadku poczekaliśmy na Abovo i Jarka, którym udało się zwiedzić Klasztor nad Wigrami.
Zanim ruszyliśmy w powrotną drogę, rozpaliliśmy nad jeziorem ognisko i jedząc kiełbaski wspominaliśmy te pięć uroczych dni.


Do Częstochowy dotarliśmy o świcie.
A tutaj ślad GPS z naszej całej wyprawy: